Zimna wojna, gorąca miłość

Tadeusz Szczepański

Ostatnie dziesięciolecie tego jubileuszowego cyklu warto poświęcić polskiej odsłonie autorskiej twórczości Pawła Pawlikowskiego, która wyniosła nasze kino na wyżyny międzynarodowego uznania, ukoronowanego Oscarem za Idę (2015).

Pawlikowski to reżyser o nietypowej biografii. Z Polski wyjechał do Anglii w 1971 roku jako czternastolatek pod opieką matki, na emigracji przebywał m.in. we Francji i we Włoszech, studiował filozofię i literaturę w Oksfordzie, by zawodową karierę rozpocząć od współpracy z BBC jako dokumentalista. Jego specjalnością stały się portrety polityków różnej proweniencji i pokroju – jak np. Vaclav Havel i Władimir Żyrynowski – czy pisarzy rosyjskich (Fiodor Dostojewski i Wieniedikt Jerofiejew), interesowały go również tragiczne konflikty współczesnej historii europejskiej, których zarzewiem stał się nacjonalizm i autorytarna władza (m.in. Serbski epos/Serbian Epics, 1992). Wielokrotnie za tę twórczość nagradzany, wkrótce z powodzeniem wkroczył również na grunt fabularny, gdzie jego kolejne filmy (The Stringer/Korespondent, 1997, Last Resort/Ostatnie wyjście, 2000, Summer of Love/Lato miłości, 2004 czy Kobieta z piątej dzielnicy, 2011) awansowały go do grona czołowych reżyserów brytyjskich.

Do Polski wrócił w 2012 roku, aby nakręcić w międzynarodowej koprodukcji, w oparciu o łódzki Opus Film, Idę (2013), która przyniosła mu największy sukces w jego błyskotliwej karierze: Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.

„Mam taką głupią ambicję, żeby kręcić filmy inne od wszystkich, które dotychczas powstały, mające własną logikę, przykuwające uwagę widza, ale niedające mu szansy na przewidzenie po dziesięciu minutach oglądania, co się wydarzy” – powiedział Pawlikowski w wywiadzie dla „Telegraph”. Oba zrealizowane do tej pory w Polsce filmy – zarówno Ida, jak i Zimna wojna (2018) w pełni potwierdzają tę dewizę.

Ida w kameralnej i ascetycznej formie rozwija obraz dramatycznych relacji polsko-żydowskich na kanwie Holocaustu, którego echa od lat coraz silniej rezonują w polskiej kulturze (ostatnio w ubiegłorocznym Weselu Wojciecha Smarzowskiego). Pawlikowskiego spojrzenie na ten temat odsłania i niuansuje całą jego tragiczną złożoność, sprawiedliwie i subtelnie rozkładając akcenty nierównomiernej winy po obu stronach tej moralnej tragedii, która wraca po blisko dwudziestu latach od zakończenia wojny i po upływie okresu stalinowskiego terroru uporczywą i dewastacyjną falą wyrzutów sumienia. Walory znakomitego scenariusza – pióra renomowanej brytyjskiej dramatopisarki Rebecki Lenkiewicz i Pawlikowskiego – pogłębia finezyjna, wręcz bressonowska reżyseria, której głównym atrybutem jest rzadko w kinie polskim spotykany autentyzm tła akcji – scenerii, rekwizytu, charakteryzacji, audiosfery. Pawlikowskiemu udało się odtworzyć z niebywałą sugestywnością zgrzebną atmosferę PRL-u początku lat 60., którą zapamiętał ze swojego dzieciństwa i potrafił pokazać w bez mała namacalnym kształcie. Jednak mimo wszystkich splendorów, jakie spotkały Idę, mimo rangi tematu i artystycznego kunsztu, z jakim go wykonano, mnie, jako widzowi, bliższa jest Zimna wojna, film rozegrany na jeszcze wyższym diapazonie emocji i w rozleglejszej skali epickiej.

Pawlikowski tym razem z oryginalną inwencją narracyjną opowiedział dramatyczną historię miłosną, inspirowaną przeżyciami jego rodziców (film jest im dedykowany). Zaczyna się w 1949 roku i toczy w okresie zimnej wojny w podzielonej Europie – w Polsce i na Zachodzie, w Paryżu, ale są tam też epizody we Wschodnim Berlinie w 1952 roku i w Jugosławii w 1955 – aby zakończyć się tragiczną śmiercią kochanków ćwierć wieku później.

Bohaterami są artyści ludowego zespołu taneczno-muzycznego: Wiktor (Tomasz Kot), dyrygent i kompozytor, i Zula (Joanna Kulig), piosenkarka i tancerka. Poznali się przy zakładaniu zespołu, wspieranego przez władze komunistyczne, aby propagować folklor jako narzędzie politycznej propagandy. Podobnie jak pierwszoplanowe bohaterki Idy wszystko ich różni: temperament, status społeczny, wykształcenie i pochodzenie, również wiek, ale łączy oceaniczna, szalona miłość od pierwszego wejrzenia, nieznająca żadnych granic ani murów. Ich burzliwy związek przeżywa lata rozłąki, wzajemne zdrady, kryzysy, ale niewzruszenie trwa – tyleż namiętnie, co beznadziejnie – aż do wspólnej śmierci.

To jedna z najbardziej oryginalnych opowieści o miłości w kinie – pełna głęboko ludzkiej pasji i psychologicznej prawdy o ambiwalentnej naturze ludzkich uczuć. Miłość Wiktora i Zuli jest tak intensywnie gorąca, że aż ich parzy, przysparzając obojgu wielu cierpień. Krótkie chwile miłosnego spełnienia są przedzielone długimi okresami rozłąki, goryczą osamotnienia, zatrute wzajemną zazdrością i niewiernością. To historia pełna uczuciowych wzlotów i upadków, euforii i rozpaczy, nadziei i zwątpienia. Tę amplitudę uczuć perfekcyjnie kreuje aktorska para w kontrastowym stylu: Joanna Kulig w roli Zuli jest żywiołowa, spontaniczna, szorstka w obyciu i absolutnie nieprzewidywalna w swoich gwałtownych reakcjach, natomiast Tomasz Kot jako Wiktor gra – na wzór Humphreya Bogarta – bardzo powściągliwie, subtelnie i operując niezwykle oszczędnym gestem i mimiką, precyzyjnie charakteryzuje swojego bohatera, a ta minimalna gama środków jest odwrotnie proporcjonalna wobec siły sugestii jego finezyjnej sztuki aktorskiej.

Oboje pragną być ludźmi wolnymi, ale w powojennej Polsce, gdzie gwałtownie zaciska się pętla totalitarnego reżimu, jest to niemożliwe. W trakcie występów na Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w 1952 roku w Berlinie Wschodnim planują ucieczkę na Zachód, lecz Zula załamuje się, nie wierzy w swoje możliwości adaptacyjne po tamtej stronie „żelaznej kurtyny”, nie przychodzi na umówione spotkanie i Wiktor ucieka sam, co kładzie się cieniem na ich związku, ponieważ dziewczyna czuje się opuszczona i zdradzona. I znowu: tak jak w Idzie Paweł Pawlikowski z niezwykłym poczuciem prawdy potrafi odtworzyć klimat zarówno polityczny, jak i psychospołeczny komunistycznej Polski, którą opuścił przed wieloma laty, ale dzięki fotograficznej i emocjonalnej pamięci, jaką tylko dziecko może się odznaczać, doskonale zarejestrował jej ówczesne siermiężne realia. Film – podobnie jak Ida – jest czarno-biały, w tradycyjnym formacie 4:3 i ta konwencja wizualna osnuwa cały film delikatną nutą nostalgii. Równie przenikliwy jest obraz życia Wiktora na emigracji, gdzie mimo względnej stabilizacji czuje się on niespełniony jako artysta i nieszczęśliwy jako człowiek, bez Zuli, trawiony tęsknotą za ojczyzną, apatyczny i sfrustrowany powierzchownym stylem międzyludzkich kontaktów na Zachodzie.

Zimna wojna to film nie tylko o miłości spętanej totalitarnym jarzmem, ale również o sztuce, która w sposób najbardziej organiczny i emocjonalny wyrasta z głębi ludzkiej natury. Mowa o muzyce. Prosta ludowa polska piosenka (Dwa serduszka, cztery oczy), która jest lejtmotywem filmu, nie tylko w syntetycznym skrócie ujmuje jego główny temat, ale również dzięki mistrzowskiej aranżacji jazzowej Marcina Maseckiego (i w wykonaniu Joanny Kulig) przekształca się w uniwersalny przekaz egzystencjalnej melancholii.

I last but not least: wpisana w kontekst historii i geopolityki Zimna wojna jest również – tak jak Ida – osadzona w metafizycznej ramie. Porywom namiętności, przypływom nadziei i rozpaczy oraz ludzkim grzechom popełnianym pod jasnym niebem przygląda się zapomniane oko boskiej opatrzności.