„Syn Boży” Christophera Spencera, rozważania między małym a wielkim ekranem
Maciej Dowgiel
„Syn Boży” jest filmem wyjątkowym. Po pierwsze, odnosi się do postaci historycznej i religijnej, stanowiącej podstawę wiary milionów katolików na całym świecie. Po drugie, jest dziełem popkulturowym, przeznaczonym także dla milionów widzów. Te dwa elementy składające się na filozofię i ekonomię produkcji filmowej są w nim nierozerwalnie związane. Dlatego na przykładzie tego filmu warto przyjrzeć się, jak funkcjonuje współczesna kultura popularna i z jakich odwiecznych elementów czerpie, aby działając według pewnego, utartego schematu, wciąż być atrakcyjną, dla widzów wymagających oraz więcej.
Z ekranu telewizora na ekrany kin
Współczesna ramówka opiera się na prostym schemacie. Wieczór, to najważniejsza dla nadawcy część telewizyjnego dnia. Właśnie wtedy emitowane jest główne wydanie serwisu informacyjnego, często pogoda i „gwóźdź” programu, najczęściej jest to film pełnometrażowy lub odcinek popularnego serialu. A wszystko to, przerywane jest… reklamami. I to właśnie one – REKLAMY – stanowią o dochodowości stacji telewizyjnej. Im więcej osób ogląda określony program, a co za tym idzie, nadawaną przed nim, po nim lub w jego trakcie reklamę, tym ogłoszeniodawca musi więcej zapłacić stacji za jej emisję. Tak dzieje się w większości stacji telewizyjnych, a czas największej oglądalności, a zatem także czas najlepszego zarobku na reklamach, w branży nazywany jest prime timem.
Z punktu widzenia nadawcy (pod względem finansowym) i z punktu widzenia odbiorcy (pod względem atrakcyjności nadawanych treści), w niemal każdej telewizyjnej stacji, najważniejszy jest ów tzw. prime time. W ostatnich latach w paśmie tym dominują seriale, które jeżeli są naprawdę popularne, nazywane są „lokomotywami stacji”. Po pierwsze, serial przywiązuje widza do stacji – fan czy sympatyk nie przeoczy kolejnego odcinka, spotkania z „zaprzyjaźnionym” bohaterem, zatem co tydzień zasiądzie przed telewizorem, okazując się tym samym „stałym klientem” danego kanału. Po drugie, raz sprawdzony schemat, sprawdza się zazwyczaj także w kolejnych odcinkach, bez większego ryzyka poniesienia „klapy”. Najważniejsza w tym miejscu wydaje się konkluzja: współcześni widzowie po prostu kochają seriale. Wiedzą o tym ich producenci i nadawcy. W końcu inwestycja w serial jest w miarę pewna: dochody z reklam, zapewnienie oglądalności (niekiedy przez kilka lat), dochód ze sprzedaży gadżetów związanych z serialem, w końcu – po latach – sprzedaż praw do emisji mniejszym stacjom telewizyjnym lub sieciom kablowym, sprzedaż pełnego sezonu serialu na kolekcjonerskich płytach DVD lub Blu Ray, w końcu zaś film kinowy…
Seriale telewizyjne mają miliony fanów – często na różnych kontynentach, a ich uniwersalna wymowa sprzyja pokonywaniu kulturowych barier. I tak niemal na całym świecie popularne są seriale, takie jak np.: „Miasteczko Twin Peaks” (1990), „Dr House” (2004), „Dexter” (2006), „Rodzina Soprano” (1999), „Synowie anarchii” (2008), „Breaking Bad” (2008), „Spartacus” (2010, 2013), „Gra o tron” (2011), a dla najmłodszych widzów choćby „Pingwiny z Madagaskaru” (2008). W ostatnim roku popularne były kolejne sezony niektórych z wymienionych tytułów oraz np. „House of Cards” (2013) oraz „Biblia” (2013) – ten ostatni stał się podstawą do stworzenia pełnometrażowej wersji filmu „Syn Boży”.
Pełnometrażowy film kinowy oznacza zazwyczaj koniec serialu, śmierć poprzedzoną producencką reanimacją na wielkim ekranie. Tak zadziało się np. w przypadku serialu „Z archiwum X” (1993). Próbą jego ożywienia był w 1998 roku kinowy film „Z archiwum X. Pokonać przyszłość” oraz… odgrzany w 2008 roku „Z archiwum X. Chcę wierzyć”. Żadna z kinowych wersji nie odniosła tak dużego sukcesu jak serial telewizyjny, szczególnie, że filmy stały się „dodatkowymi” odcinkami sprowadzonymi do formatu projekcji kinowej. Podobnie stało się w przypadku amerykańskiej produkcji „Seks w wielkim mieście” (serial – 1998, filmy kinowe – 2008, 2010) oraz polskich „Włatców móch” (2006), których kinowa wersja z 2009 roku zakończyła okres największych sukcesów telewizyjnych. Przykładów analogicznych realizacji jest przynajmniej kilkadziesiąt. Jednak kinowa ekranizacja wersji owych seriali telewizyjnych dla producentów prawdopodobnie nie była zbyt ryzykowna, przede wszystkim dlatego, że mieli oni pewność iż do kin wybiorą się rzesze fanów i sympatyków serialowych bohaterów. Ponadto, w przypadku takich filmów ograniczone zostają także finanse przeznaczone na ich promocję, a filmy posiłkując się opiniami o serialu telewizyjnym oraz opiniami fanów, poniekąd promują się same.
Innym przypadkiem, jest przeniesie na kinowy ekran serialu telewizyjnego, który osiągnął duży sukces na małym ekranie, ale w swej pełnometrażowej wersji, nie jest kolejnym, wydłużonym odcinkiem serii, lecz autonomicznym dziełem (skróconym do najważniejszych wydarzeń), którego zamknięta fabularnie forma oparta jest przede wszystkim na przemontowaniu najciekawszych fragmentów wielogodzinnego serialu. Na polskim gruncie najpopularniejszym filmem na podstawie serialu (obie produkcje powstawały równolegle), któremu ani w przypadku dzieła pełnometrażowego, ani w przypadku produkcji telewizyjnej nie można odmówić dużych walorów artystycznych, jest „Magnat” z 1986 roku w reż. Filipa Bajona (tytuł serialu zaś, to „Biała wizytówka”). Innym znakomitym przykładem udanego, moim zdaniem, przeniesienia serialowej historii na duży ekran, jest amerykański film „Syn Boży” (2014) na podstawie serialu „Biblia” (2013), nadawanego przez tematyczny kanał History.
Dziedzictwo św. Tomasza, czyli współczesny widz przed telewizorem
„Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i ręki mojej nie włożę w bok Jego, nie uwierzę”. [Ewangelia według św. Jana 20,25.]
Gdy Krzysztof Kieślowski pokazał w „Krótkim filmie o zabijaniu” scenę stracenia, bezwładne nogi i spływające do wiadra ekskrementy, wywołał wielki szok u ówczesnych widzów i przyczynił się do szerszej rozmowy na temat kary śmierci. Dziś, w filmie „Syn Boży”, Judasza, który popełnia samobójstwo, wieszając się na drzewie, ogląda się jakby „mimochodem”. Przedśmiertne konwulsje wisielca pewnie na nikim nie robią już większego wrażenia, zresztą… nie wiadomo czy w ogóle wszyscy je zauważą. Kilkudziesięciosekundowa scena ginie wśród ponad półgodzinnych sekwencji katowania Chrystusa przez oprawców. Można zastanawiać się, dlaczego tak się dzieje.
Współczesna telewizja, a w jej rodowodzie należy szukać źródeł filmu „Syn Boży”, przyzwyczaiła nas do widoku śmierci – jej przyczyn i konsekwencji. Umieranie, jakiejkolwiek nie przybrałoby ono formy, mało kogo przyprawia o dreszcz przerażenia. Na ekranach telewizorów widzowie oglądali już wiele „śmierci na żywo”. Bezpośrednią relację z umierania papieża Jana Pawła II śledzili wierni na całym świecie. Drastyczne pojmanie i zabicie Ben Ladena, czołowego terrorysty przełomu wieków, obejrzały miliony telewidzów i internautów… A to tylko dwa najbardziej znamienne, skrajne przypadki oswajania śmierci na małym ekranie. Współczesne seriale telewizyjne także wchodzą w życie i śmierć – chciałoby się powiedzieć – „z butami”. „Dr House” operuje pod czujnym okiem kamery, tak samo dokonuje sekcji zwłok. „Spartakus” hektolitrami przelewa krew swoją i swoich przeciwników, walcząc o przetrwanie w brutalnych czasach Republiki rzymskiej (zresztą już pod tytuł pierwszej serii „Krew i piach” sugeruje, że to właśnie ona „wylewać się” będzie z ekranów – często bardzo realistycznie i w jakości HD. Śmierć i umieranie zostały oswojone i nic już tego nie zmieni. Wciąż boimy się śmierci, lecz zawsze własnej lub najbliższych, ta serialowych bohaterów czy ważnych, z różnych przecież powodów, dla świata postaci, pozostaje nam zazwyczaj obojętna. Śmierć nieznanych nam osobiście osób została przez widzów oswojona, poprzez codzienne uczestnictwo w jej tajemnicy – czy to za sprawą telewizyjnych wiadomości, czy telewizyjnych seriali.
Pasja (w) detalu
Nie tylko na behawioralnym przyzwyczajeniu bazuje nasza psychika. Współcześni widzowie, chcą być pewni, że ukazywane na ekranach treści są prawdziwe, a nawet jeżeli nie są, pragną, żeby choć na autentyczne wyglądały (na umożliwiających obserwację największego detalu telewizorach o wysokich rozdzielczościach). Dlatego też ukazanie śmierci Jezusa w filmie „Syn Boży” jest aż tak naturalistyczne [1]. Jest to w pewnym sensie uzasadnione fabularnie i wynika z założenia, jakie niesie ze sobą ewangeliczny opis Pasji. W końcu Jezus Chrystus umierając na krzyżu, spełnił największą ofiarę, jaką dotychczas odnotowała zachodnia kultura. Cierpienie i ból nierozerwalnie związane są z drogą krzyżową i śmiercią na krzyżu, co ma podkreślać wyjątkowy wymiar tej ofiary. Współodczuwanie cierpienia jest tu zatem elementem, który może pomagać widzom w osobistym uczestnictwie w Męce Pańskiej – szczególnie, jeśli owi widzowie są osobami wierzącymi i w śmierci na krzyżu widzą odkupieńcze cierpienie także za ich grzechy. Można zatem polemizować czy brutalne, naturalistyczne ukazanie śmierci Chrystusa jest zasadne. Fala sporów na ten temat przetoczyła się już przez współczesną kulturę po premierze filmu „Pasja” Mela Gibsona. Jeżeli jednak „Syn Boży” pretenduje do miana kina familijnego, a jako taki promowany jest przez dystrybutorów, postawienie pytania o eskalację bólu i cierpienia, ukazanego na ekranie, wydaje się w pełni zasadne.
Ze względu na medium, dla którego pierwotnie tworzony był film (pt. „Biblia”) – telewizję, charakterystyczne są różne zabiegi stylistyczne, które zwykło się przypisywać twórczości skierowanej na „mały ekran”. W swoistym Misterium Męki Pańskiej dominują plany bliskie, zbliżenia, a nawet detale ukazujące poranione części ciała Jezusa Chrystusa. Po przeniesieniu ich na wielki ekran, ich skala – to naturalne – znacznie się powiększa. Cały ekran kinowy wypełniają krwawiące skronie. W przypadku tej śmierci także nie ma miejsca na tajemnicę. Widzowie muszą dokładnie sprawdzić: czy boli, czy krwawi, czy wygląda to naturalnie.
W tym przypadku pojawia się ciekawy paradoks. Plany bliskie, w których aktor odgrywa swą rolę twarzą i mimiką, uważane są często za najtrudniejsze. Jest tak między innymi dlatego, że na twarzy, grymasie, minie koncentruje się wtedy cała uwaga odbiorców. Widzowie zaś przyzwyczajeni do oglądania ujęć postaci w tych planach, bez problemu odkryją każdą fałszywą nutę wygraną jedynie twarzą. W tego typu scenach ujawnia się zazwyczaj aktorski geniusz największych gwiazd światowego kina. Choć w przypadku „Syna Bożego” Diogo Morgadowi niewiele można zarzucić (szczególnie w scenie Pasji), warto zastanowić się, czy w przypadku permanentnego epatowania krwią i bliznami jest jeszcze miejsce na aktorską grę? Dla współczesnego widza, po raz kolejny, najważniejsze okazują się fakty: głębokość rany, obfitość krwawienia. To na nich koncentruje się kamera i to one stanowią zasadniczą wizualną „atrakcję”, na której koncentruje się uwaga przyzwyczajonego do takiego oglądu widza.
#hotjesus
Po premierze „Syna Bożego”, wcześniej zaś serialu „Biblia”, zawrzały plotkarskie media, a w mediach społecznościowych pojawił się popularny „hasztag” #hotjesus [seksowny Jezus]. Stało się tak za sprawą obsadzenia w głównej roli Diogo Morgado, portugalskiego aktora i modela, bożyszcza wielu kobiet. Czy takie obsadzenie roli Chrystusa było trafionym wyborem? Chyba tak. Jennifer Aniston („Przyjaciele”), Eva Longoria („Gotowe na wszystko”), David Duchovny („Californication”, „Z archiwum X”) i wielu innych – to aktualni idole, którzy za sprawą serialowych ról (i ich popularności) stanowią o aktualnych kanonach kobiecego i męskiego piękna. Na ich modzie i urodzie wzorują się tysiące fanów na całym świecie. Dlaczego zatem Jezus nie miałby być przystojny? – bo takie właśnie opinie pojawiają się w artykułach dotyczących samego filmu (np. „Syn Boży”: Jezus, który zstąpił z wybiegu”, film.onet.pl, http://film.onet.pl/recenzje/syn-bozy-jezus-ktory-zstapil-z-wybiegu-recenzja/5bkq6] Zarzut wydaje się zarówno absurdalny, jak i ciekawy. Z jednej strony, bohater pokroju Chrystusa wyobrażany jest zazwyczaj jako poważny, dostojny młody człowiek. Zgodnie z przedstawieniami znanymi z kultury powinien mieć białą szatę, długie włosy oraz niezbyt długą brodę. Zalecenia medialnych specjalistów Kościoła Katolickiego podkreślają zaś, że wizerunek Chrystusa ukazywany w mediach nie powinien być prześmiewczy, ironiczny, żartobliwy lub taki, który mógłby w jakikolwiek sposób urażać uczucia religijne wiernych. Ponadto „piękni śmiertelnicy” z seriali telewizyjnych, stanowiący aktualny kanon urody są zwykłymi: lekarzami, wojownikami, pisarzami, kochankami, chemikami itd. Jezus Chrystus, na co wskazuje już sam tytuł kinowej wersji filmu, jest Synem Bożym – osobą, przynajmniej zgodnie z wiarą katolicką, najważniejszą, zesłaną na Ziemię w celu odkupienia grzechów całej ludzkości. To właśnie w niej odbija się dobroć, miłość, wybaczenie i wszystkie cnoty, na których z założenia opierać się powinna katolicka wiara. Taki bohater nie może być brzydki, w jakikolwiek sposób upośledzony, skoro ma być idolem – o ukształtowanym kulturowo wizerunku zewnętrznym, przy jednoczesnym zachowaniu kanonów mody. Pamiętać bowiem należy, że choć Jezus może być kulturowym idolem katolików, do kin udadzą się także wyznawcy innych religii lub ateiści, a być może to właśnie wizerunek „gorącego Jezusa” – Diogo Morgano przyciągnie ich do kina. Choć realizatorom filmu zależy zapewne na krzewieniu idei reprezentatywnych dla Jezusa, kierują się oni także własnym interesem.
W poszukiwaniu nadziei…
Większość seriali telewizyjnych, z jakimi mamy współcześnie do czynienia ma jedną cechę wspólną – niosą nadzieję, operując przy tym schematami fabularnymi często charakterystycznymi dla kina gatunków. I tak np. „Dr House” wspiera nas w nadziei – pomimo źle działającego systemu zdrowia, jest dla nas jakiś ratunek w osobie genialnego lekarza. Bohaterowie „Z archiwum X” mają ustrzec nas przed siłami nadprzyrodzonymi. „Dexter” rozwiąże każdą kryminalną zagadkę, „Synowie anarchii” odnowią wiarę w bezinteresowny bunt, bohater „Californication” Hank Moody przywróci wiarę w męskość, a bohaterki „Seksu w wielkim mieście” przyczynią się do emancypacji kobiet. Każdy z seriali ma zatem założenie oparte na nadziei i marzeniu.
„Schemat nadziei” wykorzystuje serial „Biblia”, a w ślad za nią film „Syn Boży. Nie ma bowiem większej nadziei, niż ta oparta na tajemnicy, na wierze, że po śmierci staniemy przed obliczem Boga, który wpuści nas do Królestwa Niebieskiego. Ponadto, dzieła te bazują na tyleż naiwnej, co potrzebnej każdemu człowiekowi nadziei, który ma świadomość, że nie jest doskonały. Wiara, że wszystkie nasze złe czyny zostały odkupione na krzyżu przez Jezusa Chrystusa, pomaga zmagać się z codziennymi troskami i własnym rachunkiem sumienia. W końcu, skoro Jezus wybaczył Marii Magdalenie, skoro wybaczył Judaszowi, który wydał go na śmierć, wybaczy także i widzom…
Nadzieja płynąca od Jezusa ujawnia się w czynionych przez niego „cudach”, w które zazwyczaj nikt myślący „mędrca szkiełkiem i okiem” nie wierzy, a jednak, w sytuacji kryzysowej odnawia się ludzka wiara. I tak działania Jezusa wywołują wśród widzów sympatię, trudno bowiem nie lubić bohatera, który skupia w sobie osobowościowe cechy herosów znanych z historii kultury. Wspominając tylko wydarzenia ukazane w filmie „Syn Boży”: działa niczym lekarz doskonały uzdrawiając paralityka, niczym cudotwórca – wskrzeszając łazarza, niczym altruista, dobroczyńca, poprzez dzielenie się rozmnożonym jedzeniem (chlebem i rybami), niczym anarchista, buntownik sprzeciwiając się przyjętemu prawu ukamieniowania jawnogrzesznicy, niczym egzekutor „dobrego” prawa, przepędzając kupców ze Świątyni, niczym magik udowadniający, że dla wierzącego, „chcącego nic trudnego”, chodząc po wodzie, w końcu jako dobroczyńca, który godzi się na własną ofiarę w celu odkupienia grzechów całej ludzkości. Mamy tu zatem do czynienia z swoistym „superbohaterem”, który jednoosobowo spełnia wszystkie ludzkie nadzieje. Dla widzów, którzy sympatię do bohatera opierają właśnie na nadziei, którą on niesie, trudno wyobrazić sobie herosa bardziej idealnego.
Zakończenie
Serial „Biblia” składał się z 10 odcinków po ok. 40 minut każdy. W tym ekranowym czasie realizatorom telewizyjnego przedsięwzięcia udało się ukazać biografię Jezusa Chrystusa – od momentu jego narodzin, po śmierć i zmartwychwstanie. Można polemizować, czy ukazane na ekranie wydarzenia przedstawione zostały w sposób obiektywny, czy być może niektóre fakty z życia Bożego Syna zostały pominięte lub potraktowane z nienależytą uwagą. Nie ulega jednak wątpliwości, że serial zrealizowany został z dużym rozmachem, a do jego realizacji zaprzęgnięto najnowszą technologię.
Na podstawie wyjątkowego serialu, powstał wyjątkowy film – „Syn Boży”. Jego obiór traktować należy nieco inaczej, niż standardowe produkcje kinowe. Realizacja pełnometrażowej historii Jezusa jest jednocześnie filmem ważnym dla katolików, bowiem stanowi swoisty dokument, obraz ilustrujący życie i śmierć Wybawcy. Dla innych jest ten film jedynie kolejną popkulturową produkcją nastawioną przede wszystkim na pomnożenie zysku. Nie ulega jednak wątpliwości, że producenci tego filmu osiągnęli swego rodzaju sukces. W komercyjnym przedsięwzięciu udało im się połączyć wiele elementów atrakcyjnych dla odbiorców – tych wierzących, i tych niewierzących. Powstał film ciekawy i atrakcyjny wizualnie, niewolny jednak od niedopowiedzeń, co wynika z czasowego formatu współczesnego filmu kinowego. W 140 minut nie da się opowiedzieć historii życia tak dokładnie, jak możliwe jest to w kilkugodzinnym serialu. Oglądanie tego dzieła sprawia przyjemność. Analiza zaś dostarcza wielu problemów. Pamiętać bowiem w niej trzeba, że ma się do czynienia z filmem kinowym, przemontowanym z formatu telewizyjnego. I choć te dwa media żyją zazwyczaj ze sobą w zgodzie, odnoszą się do dwóch różnych kulturowych porządków, generujących nieco odmienne oczekiwania odbiorcze.
Przypisy
[1] Oczywiście najbardziej brutalne i naturalistyczne filmowe ukazanie Męki Pańskiej jest autorstwa Mela Gibsona, a ukazane zostało w filmie „Pasja” z 2004 roku.