Siedmiu wspaniałych (2016)
Artur Gryz
Reż. Antoine Fuqua
Data premiery: 23 września 2016
Gdzieś na dalekim Dzikim Zachodzie
Takimi słowami należałoby rozpocząć tekst dotyczący wchodzącego na ekrany naszych kin filmu „Siedmiu wspaniałych”. Może to być odpowiedni drogowskaz, podobnie jak zwrot „dawno, dawno temu w odległej galaktyce”, znany z innego kultowego dzieła filmowego. „Siedmiu wspaniałych” jest bowiem opowieścią o świecie równie fikcyjnym, co ten przedstawiony w najpopularniejszej chyba sadze SF, o „zmitologizowanym” Dalekim/ Dzikim Zachodzie. Dzieło Antoine’a Fuquy, będące remakiem filmu Johna Sturgesa z roku 1960, to nie projekt przełomowy, o ambicjach łamania konwencji gatunkowych, antywestern, pastisz czy parodia westernu. Tak jak w przypadku pierwowzoru jest to klasyczny western, skonstruowany zgodnie z wymogami kina gatunków i prawami rządzącymi wysokobudżetowymi produkcjami hollywoodzkimi: z mocno zarysowanymi opozycjami w obrębie świata wartości i konstrukcji postaci, wypełniony motywami ikonograficznymi zakorzenionymi w uniwersum gatunku, wzbogacony bardzo widowiskowymi scenami walk. Choć tytułowych siedmiu wspaniałych nosi kapelusze, olstry i bandany, posługuje się coltami i winchesterami, a w rozmowach wspomina o wydarzeniach takich, jak wojna secesyjna czy walki z czerwonoskórymi, to tak naprawdę przynależy do świata mitów. Są oni raczej herosami biorącymi udział w walce o ustanowienie porządku w świecie zdominowanym przez siły Chaosu (w filmie uosabianymi przez niejakiego Bogue’a i armię zbirów pozostających na jego usługach) niż prawdziwymi reprezentantami amerykańskiego pogranicza drugiej połowy XIX wieku.
Nowe szaty Wspaniałych
Fabuła filmu Antoine’a Fuquy powinna być świetnie znana nie tylko wytrawnym kinomanom ponieważ pierwowzór, hit kinowy z roku 1960, pokazywany był przez stacje telewizyjne niezliczoną ilość razy. Po 56 latach Hollywood wyciągnęło z lamusa tę perłę gatunku i przyjrzało się jej przez pryzmat współczesności. Jak w wielu podobnych przypadkach miłośnicy pierwowzoru będą „kręcić nosem” w związku ze zmianami wprowadzonymi przez reżysera i producentów do ich ukochanej opowieści, pytając po co i dlaczego. Wielu kinomanom wychowanym na dziele Sturgesa film Fuquy wydawać się może eklektycznym, jeśli nie dziwacznym, „dzieckiem” epoki political correctness i parytetów. Siódemkę Wspaniałych, a raczej ósemkę, bo skład zostaje uzupełniony przez postać dzielnej Emmy Cullen, tworzy przecież i Afroamerykanin, i Meksykanin, i Irlandczyk, i Indianin, i Azjata. U Sturgesa mieliśmy przede wszystkim „blade twarze”. Oczywiście jest tam postać grana przez Charlesa Bronsona, ale to Indianin tylko w połowie. Taki obraz Dzikiego Zachodu wydaje się wielu naturalnym i zgodnym z faktami historycznymi. Jednak film z 1960 roku, jest to obraz zgodny jedynie z ówczesnymi wytycznymi wytwórni filmowych i obowiązującymi powszechnie poglądami. W latach 60. XX w. obsadzenie w roli głównej w westernie aktora czarnoskórego byłoby nie do pomyślenia. A przecież wiedziano, że blisko jedną trzecią kowbojów na Dzikim Zachodzie stanowili Afroamerykanie, że byli także rewolwerowcami, szeryfami federalnymi (jak postać grana przez Denzela Washingtona) i tropicielami w oddziałach wojskowych. Skład etniczny i narodowościowy amerykańskiego pogranicza po wojnie secesyjnej był niezwykle zróżnicowany i „kolorowy”. Miasteczko Rock Springs w stanie Wyoming zamieszkiwane było w tym samym czasie przez przedstawicieli 56 różnych narodowości, od Finów po Chińczyków. Podobnie przedstawia się sprawa płci pięknej, której przedstawicielki sprowadzone zostały w wielu westernach połowy zeszłego wieku do rangi ozdobnika, a co najwyżej wiernej towarzyszki dzielnego bohatera. Nie baczono na fakt, iż postacie takie jak Calamity Jane (która w czasie swojej kariery była i tancerką, i szulerką, i niebezpiecznym rewolwerowcem) czy Annie Oakley (niezrównany strzelec o „nikczemnym” wzroście 150 cm, która w trakcie jednego z pokazów odstrzeliła cygaro trzymane w ustach przez Wilhelma II Hohenzollerna) weszły na stałe do panteonu bohaterów amerykańskiego pogranicza. Tak więc to, czego nie mógł powiedzieć, a raczej pokazać Sturges w roku 1960 zrobił Fuqua 56 lat później. Nie łudźmy się jednak, że celem Fuquy było wierne przedstawienie realiów epoki. Produkcja z 2016 r. eksponuje wiele współcześnie obowiązujących schematów.
Ach, jaka piękna masakra
„Siedmiu wspaniałych” anno Domini 2016 to przede wszystkim nowoczesny produkt kina akcji. Posiada więc wszystkie wady i zalety tego rodzaju filmów. Reżyser, znany z realizacji takich tytułów, jak „Dzień próby”, „Strzelec” czy „Olimp w ogniu”, hołduje zasadzie: bardziej efektownie, kolorowo i szybciej niż kiedyś. Dlatego współcześni Wspaniali są, jak to się często mówi w Stanach, bigger than life. Stają przeciwko nie 40, jak było we wcześniejszym filmie, a 200 bandytom (dla przypomnienia, w największej bitwie przeciwko północnoamerykańskim Indianom, pod Little Big Horn, armia amerykańska wystawiła nieco ponad 700 żołnierzy). Walczą nie tylko przeciw coltom czy winchesterom, ale również są ostrzeliwani przez wyrzucającego w powietrze 200 pocisków na minutę prekursora współczesnych karabinów maszynowych — kartaczownicę Gatlinga. W arsenale naszych bohaterów nie zabraknie też dynamitu, którego użycie pozwala reżyserowi zaprezentować serię efektownych wybuchów. Chwilę „wytchnienia” od palb i eksplozji zapewniają widzowi nie mniej efektowne popisy dalekowschodniego nożownika i indiańskiego łucznika.
A jednak political correctness
Obsadzenie w roli Chisolma, przywódcy Wspaniałych, Denzela Washingtona może być, w świetle przytoczonych wcześniej informacji dotyczących składu narodowościowego i etnicznego Dalekiego Zachodu, postrzegane jako odkłamywanie mitu. Należy jednak zwrócić uwagę, że taki zabieg wpisuje się idealnie w obowiązujący w amerykańskiej kinematografii początku XXI wieku trend przywracania należnego miejsca w historii USA mniejszościom etnicznym, przede wszystkim Afroamerykanom i rdzennym mieszkańcom kontynentu. Antagonistą dzielnego Wspaniałego o ciemnej karnacji jest bowiem nie kto inny jak zdegenerowany przedstawiciel grupy społecznej nazywanej „za Wielką Wodą” WASP (White Anglo-Saxon Protestant). To przecież ta grupa, zdaniem wielu luminarzy Hollywood, była odpowiedzialna za cierpienia mas niewolników i ich potomków. Nie wyobrażamy sobie przecież, aby taki rasista (i pewnie męski szowinista) jak Bartholomew Bogue mógł być Amerykaninem o nieco ciemniejszej karnacji, ot Metysem lub Mulatem czy kimś żydowskiego pochodzenia. Inny członek drużyny Wspaniałych, Indianin Red Harvest (Krwawe Żniwo), przedstawiany jest także w zgodzie z obowiązującym dziś „w Fabryce Snów” paradygmatem. Nie jest on, jak to bywało w klasycznych westernach, krwiożerczym „dzikusem”, dybiącym na życie i majątek białych osadników. Z filmu wynika, że jest on Komanczem, wygnanym przez swoje plemię. Przez cały czas trwania filmu nie zauważamy przejawów dyskryminacji czy wrogości innych „bojowników o słuszną sprawę” względem rdzennego mieszkańca Ameryki. Nikt słowem nie piśnie, że pochodzi on z plemienia słynącego z kradzieży koni i bydła, największych bogactw każdego pogranicznego farmera. Sama nazwa Komancz wzbudzała wówczas grozę. Wg niektórych relacji ówczesne matki przywoływały do porządku największych urwisów słowami: „Cicho, bo przyjdą Komancze”. Nie zobaczymy też na ekranie, jak „nasz” Indianin roztrzaskuje łby wrogów tomahawkiem czy zrywa skalpy z pokonanych przeciwników, byłoby to przecież takie niesmaczne i prymitywne. Red Harvest jest „dziecięciem natury” żyjącym zgodnie z tradycjami swego plemienia, niezmiennymi mimo stałego i dość długiego (z Komanczami zetknęli się już Hiszpanie przybyli do Ameryki Północnej w XVII w.) kontaktu z cywilizacją białego człowieka. Świadczyć ma o tym jego ubiór, fryzura i broń. W filmie występuje również mroczne alter ego dzielnego Komancza. Jest nim indiański sługus Bogue’a. Osobnik, który odciął się od swoich korzeni, ubiera się na modłę „bladych twarzy” i pomaga w ich niegodziwych przedsięwzięciach. Nie trzeba chyba dodawać, który Indianin wygrywa w bezpośrednim starciu. Trawestując znane powiedzenie jednego z amerykańskich wojskowych (gen. Philipa Henry’ego Sheridana), możemy śmiało powiedzieć, że w tej wersji „Siedmiu wspaniałych” „dobry Indianin” to „żywy Indianin”.
Czy było warto?
Pytanie takie będzie na pewno stawiane każdemu dziełu będącemu remakiem kultowego filmu sprzed lat. Dotyczy to również filmu Antoine’a Fuquy i podobnie jak w wielu innych przypadkach, widz może na nie odpowiedzieć dopiero po zapoznaniu się z danym tytułem. Porównując obie edycje „Siedmiu wspaniałych” możemy zauważyć, że są to „bardziej dzieci swoich czasów, niż swoich rodziców”. Twórcy obu filmów kreują świat w zgodzie z poglądami i oczekiwaniami masowego odbiorcy, ale każdy dla odbiorcy swojej epoki. Film z 2016 r. oferuje wiele miłośnikom akcji i widowiskowych scen. Nie oznacza to, że nie może skłaniać doświadczonych kinomanów do pewnego rodzaju refleksji. Może będą to przemyślenia dotyczące rozbieżności hollywoodzkiego mitu o Dzikim Zachodzie z faktami historycznymi, a może refleksja nad zmianami, które zaszły w poglądach i mentalności mieszkańców USA (przedstawicieli kultury białego człowieka w ogóle?) w ciągu ostatniego półwiecza. Jako się rzekło, obrazy amerykańskiego pogranicza zaprezentowane przez Sturgesa i Fuquę są przecież odbiciami otaczającej reżyserów rzeczywistości. Może warto przez chwilę przyjrzeć się temu, co się zmieniło w sposobie percepcji otaczającego nas świata i dlaczego?