Kafka z mlekiem

Aniela Janowska

21 SLO im. Jerzego Grotowskiego w Warszawie

Powieść Franza Kafki jest na tyle uniwersalna, że co jakiś czas ktoś podejmuje próbę stworzenia jej nowej artystycznej interpretacji. Mieliśmy zatem „Proces” jako opowieść o totalitaryźmie, w którym niższe szczeble władzy podlegają władzy najwyższego szczebla. Mieliśmy „Proces” według hipotezy autora „Ucieczki od wolności” Ericha Fromma, w którym K. miał być człowiekiem pozbawionym wartości, mającym ostatnią szansę odmienić swoje życie. Wreszcie mieliśmy „Proces” jako teologiczną próbę zgłębienia istoty ludzkiego życia. W roku 1962 zbiór ten powiększył się o jeszcze jedną intepratację, tym razem przeniesioną na wielki ekran.

„Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany”.

Już od pierwszych scen odnosimy nieodparte wrażenie, że coś tu jest nie tak. Jakaś dziwna, surrealistyczna wizja, oscylująca między sennym koszmarem, a realnoscią struktury władzy sądowniczej. Józef K. zostaje aresztowany. Za co? Tego nie wie nawet on sam. Dobrze prosperujący 30-letni prokurent bankowy, tłamszony przez zbiurokratyzowany światek urzędników i kancelarii, z początku buntuje się i odrzuca swój proces – choćby w scenie pierwszego przesłuchania, gdzie obnażył typowe dla „pseudoprocesu” postępowanie, podnosząc z obrzydzeniem wymięty zeszyt do notatek sędziego śledczego. W na pozór normalnym życiu K. następuje seria absurdalnych wydarzeń, wobec których czuje się osaczony i zbyt słaby, by sprostać im w pełni. W tym beznamiętnym ciągu, kolejno poznaje adwokata Hulda i jego służącą Leni, malarza Titorelliego, oskarżonego Blocka.

„Wszyscy należą do sądu”.

Całość rozpoczyna przypowieść (tutaj w formie obrazkowej). Przedstawia ona człowieka, który prosi strażnika, by dopuścił go przed oblicze prawa – mówiono mu bowiem, że prawo jest dla każdego. Czy może mieć on nadzieję na wejście? Odźwierny twardo odmawia mu wstępu. To krótkie kazanie, będące jednocześnie przedmową do wielkiej Księgi Prawa, jest kwintesencją i istotą całego dzieła. Po raz kolejny zostanie przytoczone w bardzo sugestywnej scenie w kościele (nie-kościele), przypominającym sądowe biura. Jest to jedna z tych „wielkich scen”, które na dobre wpisują się w kanon światowego kina. Okraszona świetnymi rozwiązaniami wizualnymi, jak i dodaniem do postaci księdza bezwzględnego adwokata, którego zagrał sam reżyser.

Jeśli jesteśmy już przy kreacjach… Józefa K. zagrał Anthony Perkins, stwarzając znakomitą sylwetkę człowieka postawionego w obliczu nieuchronności wydarzeń. Jego K. jest nieco chaotyczny, trochę wystraszony, a na dodatek niezwykle podobny do samego Franza Kafki.

Zarówno ten epizod, jak i finał podkreślają autorską wizję Wellesa. Odrzucił on realizm i dokładność, z jaką mógły ten film bez problemu nakręcić. Postawił na osobiste doznania i zaufał w pełni swojemu kunsztowi. Co nieco poprzestawiał, kilka wątków dodał, kilka odrzucił. Sama kompozycja trochę przypomina wczesne niemieckie filmy ekspresjonistyczne. Welles serwuje nam obrazy wyjątkowe, nietuzinkowe np. widok K. przemierzającego korytarze sądowe, wypełnione po brzegi aktami spraw, czy niewinnie patrzące na oskarżonego oczy dzieci w warsztacie Titorelliego.

„Proces”, klasyfikowany jako parabola, rodzi wiele pytań. Czy człowiek „przyszedł do drzwi prawa” z własnej nieprzymuszonej woli? Czy cały wszechświat skazany jest na szeleństwo? Wreszcie czy istnieją odpowiedzi na zadane przez nas pytania?

tytuł: „Proces”
gatunek: dramat, psychologiczny
reżyseria: Orson Welles
produkcja: Francja, Włochy, RFN
rok prod.: 1962

 

 

Wróć do wpisów