Oczami i sercem…
rozmowa z Janem Jakubem Kolskim
Film mojego życia… Przychodzą mi do głowy przynajmniej trzy tytuły i każdy z nich ma dla mnie różną wagę, w zależności od tego, w jakim momencie mojego życia akurat się pojawiły.
Pierwszy z nich to „Rashomon” Akiry Kurosawy. Ten film stanął na mojej drodze [sic!], kiedy byłem małym dzieckiem. Przyjechał razem z kinem objazdowym do Popielaw. I właśnie to spotkanie ze światem ekranowym, z którego zresztą nic nie zrozumiałem, stało się przyczyną decyzji, żeby robić filmy. Miałem wtedy zaledwie kilka, kilkanaście lat, może dwanaście. Nie więcej. Nie wiedziałem absolutnie, dlaczego chcę robić filmy. Dziś rozumiem, że była to szczególna energia emanująca z ekranu. Nie rozumiałem jej, tylko czułem. Był to rodzaj bardzo silnej więzi. We własnym organizmie odczuwałem zadziwiającą moc, po prostu energię czerpaną z projekcji. Dość powiedzieć, że po powrocie do domu dostałem gorączki trwającej kilka dni. Babcia, która się mną opiekowała, bardzo się martwiła, szczególnie że nie znała jej powodu. Dziś wiem, że źródłem tej chorobliwej wręcz fascynacji był ten film.
Zachęcam do oglądania filmów tak, jak robiłem to ja: oczami i sercem. Myślenie, że oglądanie filmów, niezależnie od tego, czy widz jest młody, w wieku średnim czy stary, wymaga jakiś szczególnych narzędzi do komunikowania się z filmem, jest arogancją. Do oglądania filmu potrzeba tylko pary oczu i serca. To wystarczy. Naturalnie może być tak, że jeżeli film jest konstrukcją wielopiętrową, młody odbiorca da radę wejść jedynie na parter, może na pierwsze piętro… Jednak odkrywanie filmu może sobie rozłożyć na etapy. Ja tak obcowałem z filmami wielu reżyserów, odkrywając w nich coraz to nowe zawartości. To nie znaczy, że ich tam wcześniej nie było. One tam były, tylko ja jako człowiek nie byłem wcześniej gotów na ich poznanie.
Największym błędem jest mówienie człowiekowi, co jest w danym filmie dla niego ważne. Każdy wie to sam lub dowie się tego w czasie spotkania z filmem. Tak też było z moim spotkaniem z „Rashomonem”. Nikogo nie pytałem, o co w tym filmie chodzi. W pierwszym kontakcie poczułem przemożność, siłę płynącą z ekranu… Najpierw dostałem wypieków na twarzy, później gorączki, a dopiero na dalszym etapie, gdy dorosłem, gdy zdobyłem dodatkowe narzędzia, przyszedł czas na analizę… i wtedy paleta filmowych znaczeń bardzo się poszerzyła. Nikt nie musiał mi tłumaczyć, że w tym filmie jest moc. Tego się nie wie, to się czuje. Oczywiście edukacja filmowa, takie zaplecze dotyczące historii, gatunków, ich twórców, czołowych reprezentantów epok czy gatunków itp. jest konieczne. W te informacje każdy widz powinien być wyposażony! Jednak osobistej komunikacji z filmem, niestety, nie można nauczyć. To jest po prostu nie do nauczenia.
Drugim bardzo ważnym filmem w moim życiu było „Ubranie prawie nowe” w reżyserii Włodzimierza Haupego. Nie jest to popularny film. Hanna Skarżanka gra w nim służącą Różę, powracającą z wielkiego miasta do miejsca, w którym się urodziła i wychowała. Ale dla mnie był on szczególny. Otóż w napisach końcowych pojawiło się nazwisko mojego taty — montażysty filmu. Wtedy otrzymałem upoważnienie do bycia kimś ważnym i wyjątkowym na wsi, do której wtedy przyjechałem, gdy porzuciłem miasto. Były to Popielawy. Zamieszkałem tam z dziadkami, tam chodziłem do szkoły. Mówiło się w okolicy, że tata Janka jest filmowcem, ale nie było na to dowodu. I w końcu ten dowód się pojawił, przyjechał z Bendkowa wraz z kinem objazdowym.
Filmem, który na lata utkwił w mojej pamięci, było „Zwierciadło” Andrieja Tarkowskiego. Widziałem go, gdy byłem już nieco starszy. Przy czym, kiedy oglądałem go po raz kolejny (sześć czy siedem lat temu), dokonałem smutnego odkrycia. Film się po prostu zestarzał. Charakterystyczny rodzaj opowiadania o świecie, specyficzny sposób narracji, moim zdaniem, nie komunikuje się z emocjonalnością i charakterystycznym rozedrganiem współczesnego widza. Sprawdziłem to na mojej mamie. Wtedy jeszcze żyła… Byliśmy razem na wsi… „Zwierciadło” miało być nadawane wieczorem w telewizji. Cały dzień przygotowywałem mamę na spotkanie z czymś bardzo, ale to bardzo ważnym. Mówiłem: Zobaczysz mamo, co ty przeżyjesz przy tym filmie. To będzie wstrząsające! Poruszające! Ten film działa na tylu polach, że rzadko komu udaje się stworzyć tak złożone arcydzieło. Przyszedł w końcu wieczór, usiedliśmy przed telewizorem. Oglądamy i oglądamy… A mama się dziwi i ja się dziwię, że ten film nic z nami nie robi…
Oczywiście, są też ważne filmy i w mojej twórczości, choć najważniejszy jest zawsze ten, który dopiero jest przede mną. Ważny był ten pierwszy — „Pogrzeb kartofla”, który dał mi uprawnienia do bycie reżyserem. Wówczas, kiedy pierwszy raz stawałem za kamerą jako reżyser filmu fabularnego, nie wiedziałem o sobie właściwie zbyt wiele. Przede wszystkim nie wiedziałem, czy jestem zdolny opowiedzieć złożoną, wielowątkową historię, w taki sposób, aby była poruszająca. Tym filmem udowodniłem, że potrafię, że to się udaje! W związku z tym znalazłem odwagę, by zrobić drugi, trzeci, czwarty… Teraz robię szesnasty. Może z tej pierwszej odwagi wzięły się następne… Choć muszę przyznać, że z każdym filmem boję się coraz bardziej… Ilość filmów, ilość dowodów na to, że umiem (raz lepiej, raz gorzej), wcale nie zamienia się w pewność siebie. Nie sprawia, że krzepnę w zawodzie, a na pewno wcale nie odgania strachu. Odwrotnie, z każdym filmem boję się coraz więcej.
Każdy z tych filmów jest najważniejszy w moim życiu na różnych jego etapach. Są to dzieła komunikujące się z pewnymi określonymi etapami życia. Dziś żadnego filmu nie mógłbym nazwać „film mojego życia”, który określiłby moje emocje w ostatnich latach. Nie widziałem ostatnio dzieła, które wryłoby się w mojej pamięci. Nie ma takiego filmu jeszcze (a może już). Ale nie tracę nadziei. Zobaczymy, może pośród nowych filmów, które będę oglądał, w końcu taki się pojawi.
Z Janem Jakubem Kolskim rozmawiał Maciej Dowgiel