Obecność człowieka
– nieobecność ludzkości.
Antropologia filozoficzna filmów
o zagładzie ludzkości

Tomasz Mazur

W obliczu zagłady

Kino od swego zarania chętnie korzysta z formuły katastroficznej, bowiem za jej pomocą najłatwiej jest dotrzeć do jednej z najbardziej podstawowych emocji – strachu – i tym sposobem przykuć widza do ekranu. Druga połowa XX wieku upodobała sobie szczególnie motyw zagrożenia zagładą całej ludzkości. Wydaje się natomiast, że wiek XXI coraz częściej sięga po rozwiązanie fabularne, ukazujące mniej lub bardziej ostateczne spełnienie się tego niebezpieczeństwa. Tak więc kino, zaczynając od zagrożenia lokalnego, jak ma to miejsce np. w Tragedii „Posejdona” (1972) czy Płonącym wieżowcu (1974), sięgając następnie po niebezpieczeństwo dotykające wprawdzie całej planety, ale kończące się zazwyczaj co najmniej częściowym ocaleniem, jak w Dniu Niepodległości (1996), Armageddonie (1998), Roku 2012 (2009) czy Pojutrze (2014), dochodzi współcześnie do ukazujących ostateczność i nieodwracalność całkowitej lub niemal całkowitego unicestwienia ludzkości, jak w The Walking Dead (serial, 2010-), Ostatni człowiek na ziemi (serial, 2015-2018) czy ostatnio produkcja w reżyserii George’a Clooneya pod tytułem Niebo o północy (2020).

Ostatni z wymienionych tu filmów nie ma zbyt dobrych recenzji. Zarzuca mu się schematyczność i niespójność. Pomimo tego posiada jednak co najmniej dwie interesujące cechy, co w połączeniu z faktem, że jest adresowany do szerokiego grona odbiorców, sprawia, że chciałbym uczynić go tu głównym punktem odniesienia dla moich dalszych rozważań. Te cechy to po pierwsze brak informacji o przyczynie zagłady, po drugie zaś brak wątku przetrwania ludzkości. Właśnie specyficzna kombinacja tych dwóch motywów – jakkolwiek nie wydaje mi się, żeby była zamierzona przez twórców obrazu – sprawia, że tam, gdzie wielu krytyków widzi niespójność, ja chcę wykazać innego rodzaju, choć cokolwiek mroczną spójność.

Walka o przetrwanie

Dążenia do samozachowania, a także do przedłużenia własnego gatunku często przedstawiane są, zarówno w literaturze filozoficznej, jak i psychologicznej, jako dwa najważniejsze ludzkie instynkty. Wydaje się więc zrozumiałe, że w większości, jeśli nie we wszystkich filmach traktujących o tematyce zagłady akcja rozwija się przede wszystkim wokół działań mających tę apokalipsę powstrzymać albo co najmniej zminimalizować jej skutki, czyli na przykład stworzyć perspektywę przeżycia choćby garstki ocalałych, którzy dają jakąś szansę na przetrwanie ludzkiego gatunku. Wokół tego ostatniego wątku zbudowana jest na przykład narracja kultowego dla wielu widzów serialu Battlestar Galactica (2004-2009) czy zapowiadanej na rok 2021 przez Apple TV+ ekranizacji Fundacji Isaaca Asimova. Cywilizacja upada, jednak grupa ocalałych walczy o stworzenie perspektywy jej odbudowania.

Tymczasem jednak wydaje się, że żaden z dwu podstawowych instynktów przetrwania, osobniczego lub gatunkowego, nie ujawnia się jako jakaś dominująca siła w fabule Nieba o północy. Na samym początku dowiadujemy się, że ludzkość staje w obliczu zagłady, ale przez cały film oczywiste zaciekawienie widza powodami tego bezprecedensowego wydarzenia nie zostaje zaspokojone. Jest wprawdzie moment, w którym bohater, ostatni człowiek na Ziemi, odgrywany przez George’a Clooneya, przybliża szczegóły podczas rozmowy radiotelefonicznej z załogą ostatniego ocalałego statku kosmicznego – jednak w momencie, w którym je podaje, dochodzi do zakłóceń połączenia i ani załoga, ani widz nie zaspokajają swojej ciekawości. Jednak o ile w widzu pozostaje głód informacji i niecierpliwość, o tyle załoga wydaje się dość spokojnie przechodzić do porządku dziennego nad tym brakiem kluczowego wyjaśnienia.

Tak więc akcja filmu rozwija się w obliczu zagłady, która pozostaje jednak dziwnie odległa, nieobecna i całkowicie anonimowa. Wiemy jedynie, że coś się stało i wszyscy umarli. Pozostał jeden człowiek na Ziemi i jeden statek kosmiczny w przestrzeni pozaziemskiej. Wszyscy jakoś dziwnie apatyczni pod względem manifestacji instynktu przetrwania własnego i gatunku. Ani razu w filmie nie pojawia się wzmianka o toczonej przez kogoś jakiejkolwiek walce w imię tego przetrwania. Zagłada się po prostu dokonała. Ani razu też nie pojawia się pytanie o projekt czy perspektywę odbudowania ludzkości na innej planecie – a przecież ocalały statek wraca właśnie z misji, która odkryła możliwą do zasiedlenia planetę. Widz zakłada więc oraz oczekuje, że stanie się to przesłanką do chociażby próby spekulacji na temat przyszłości ludzkości w nowym miejscu.

Sądzę, że właśnie zderzenie tych faktów – braku manifestacji instynktu przetrwania, stosunkowo obojętnego wobec zagłady, a jednocześnie odkrycia dającej się zasiedlić planety – budzi u odbiorców mieszane odczucia, wrażenie niespójności i jakiejś nierealności prezentowanej historii.

Bliskość człowieka

Twierdzę jednak, że to rozczarowanie jest konsekwencją przeoczenia innej realności, na jaką wskazuje film. Jest to realność mniej oczywista, a jednocześnie posiadająca dość mroczne konsekwencje, które trudno jest nam przyjąć. Rozwija się ona w obszarze relacyjności. Już Arystoteles podkreślał wyraźnie, że człowiek jest istotą społeczną. W Polityce wyjaśniał, że wychodząc od wspólnoty rodzinnej, człowiek w sposób naturalny rozszerza swoje uczucie więzi na coraz większe kręgi społeczne, obejmując ostatecznie poczuciem bliskości całe państwo, co stanowi podstawę poprawnego funkcjonowania każdego ustroju politycznego. Arystoteles używa w tym kontekście pojęcia filia, co na polski tłumaczymy jako przyjaźń. Troszczymy się o innych, o całą nasza polityczną wspólnotę, bo łączy nas swego rodzaju przyjacielska relacja, więź społeczna.

Antyczni stoicy, inspirując się Arystotelesem, rozwinęli teorię kręgów bliskości. Pierwszy krąg obejmuje relację z najbliższą rodziną, drugi z dalszymi krewnymi, potem idzie wspólnota lokalna, następnie państwo, wreszcie cała ludzkość. Jednym z wyznaczników człowieczeństwa według stoików jest zdolność rozszerzenia realnej więzi na coraz szersze kręgi ludzi, nawet takich, których nigdy na oczy nie widzieliśmy i nie zobaczymy. Istotą stoickiego kosmopolityzmu jest zdolność brania pod uwagę i równego traktowania potrzeb wszystkich ludzi, a nie tylko tych, którzy są nam najbliżsi.

Więzi międzyludzkie, jako podstawowy wyznacznik naszej tożsamości, stanowią motyw wielu nowożytnych teorii antropologicznych. Jan Jakub Rousseau dowodząc, że człowiek jest z natury dobry, diagnozę tę wywodzi właśnie z roli stosunków międzyludzkich. Zależy nam na innych, realizujemy się za pośrednictwem relacji z nimi, toteż w stanie natury nie powstaje w nas motywacja do wyrządzania im krzywdy. Jacques Lacan wyjaśnia, że drugi człowiek jest dla nas swego rodzaju lustrem – jego obecność jest warunkiem rozwijania się naszej tożsamości. Istota ludzka najpierw jest w relacji, potem dopiero jest dla siebie. Analogiczny prymat relacji podkreślają na przykład filozofowie dialogu, jak Martin Buber, ale także fenomenologowie, jak Emanuel Levinas, który analizuje zjawisko nieredukowalnej obecności drugiego człowieka w polu naszej świadomości.

Niebo o północy, reż. George Clooney, materiały prasowe

Omawiany tu film traktuje właśnie w pierwszej kolejności o bliskości, bliskości drugiego człowieka, która usuwa w cień oraz marginalizuje wszelkie inne aspekty naszej egzystencji, chociażby były one najbardziej tragiczne. To jest podstawowa realność wypełniająca narrację produkcji Niebo o północy.

Opowieść o twarzy

Twierdzę, że współczesne kino to przede wszystkim opowieść o twarzy, co stanowi pewną realizację postulatów filozofii wspomnianego wyżej Emanuela Levinasa. Ten francuski filozof wyjaśnia, że twarz drugiego człowieka jest swego rodzaju granicą, której nie potrafimy przekroczyć. Wszystko, co widzimy, jest w pewnym sensie, nasze – jest to bowiem efekt naszego własnego postrzegania świata. Postrzeganie to zawsze jest do pewnego stopnia subiektywne i interesowne, jako że to, co i jak widzimy, jest konsekwencją naszych preferencji, następstwem kierunku, w jakim patrzymy. Jednak twarz drugiego człowieka wymyka się temu zawłaszczeniu i subiektywizacji świata. Twarz człowieka reprezentuje innego, drugą istotę patrzącą na świat, który przez to przestaje być nasz, staje się rzeczywistością współdzieloną z innymi ludźmi. W tym sensie twarz drugiego człowieka jest granicą, punktem odniesienia dla naszej tożsamości jako istoty współzamieszkującej świat.

Kiedy filmowcy eksperymentują z motywem samotności czy nawet bycia ostatnim człowiekiem na planecie, w sposób naturalny pojawia się kwestia obecności twarzy drugiego człowieka. W Niebie o północy bohaterowi, który miał być ostatnim mieszkańcem Ziemi, zaczyna towarzyszyć mała dziewczynka, reprezentująca więź z utraconą córką. Wraz z pojawieniem się buzi dziecka film przestaje być utworem o zagładzie, a staje się dziełem o relacji, która przesłania zagładę. W Armageddonie jedną z kluczowych scen jest moment, w którym odgrywany przez Bruce’a Willisa bohater – poświęcający własne życie, żeby ocalić ludzkość – żegna się wtedy z córką za pośrednictwem przekazu video. Czy tematem tej sceny jest ocalenie ludzkości, czy więź z bliską osobą? Wydaje się, że temat zagłady ludzkości jako całości jest zbyt abstrakcyjny, żeby widz mógł go przyswoić, dlatego filmowiec musi go przekazać za pośrednictwem obrazu twarzy rozpaczającej córki. Tylko ten obraz pozwala nam zmierzyć skalę poświęcenia.

Cast away – poza światem, reż. Robert Zemeckis, materiały prasowe

W filmie Cast Away: Poza światem (2000) Roberta Zemeckisa odgrywany przez Toma Hanksa główny bohater, uwięziony zrządzeniem losu na bezludnej wyspie, zawiązuje więź z obliczem namalowanym na starej piłce do siatkówki. Utrata tej piłki podczas próby opuszczenia wyspy doprowadza go do rozpaczy niemal tak intensywnej, jakby utracił bliską osobę. Współczesne badania neurologiczne potwierdzają zresztą, że utrata kogoś bliskiego, reprezentowanego w naszym życiu za pośrednictwem twarzy tej osoby, pobudza w naszym mózgu te same obszaru, które aktywizuje ból fizyczny.

Ostatni człowiek na Ziemi, prod. Will Forte, materiały prasowe

Do motywu z piłką nawiązują także producenci postapokaliptycznego komediowego serialu Ostatni człowiek na Ziemi (2015-2018). W pierwszych odcinkach serii bohater otacza się kilkunastoma pomalowanymi piłkami, prowadząc z nimi różne dialogi. Jednak to nie zaspokaja jego fundamentalnej potrzeby relacji i postanawia popełnić samobójstwo, od czego w ostatniej chwili odwodzi go pojawienie się w serialu drugiej ocalałej osoby.

W Niebie o północy widz obserwuje relację między trzema twarzami –głównego bohatera, który w ciągu życia poświęcił się nauce i zaniedbał stosunki międzyludzkie, twarzą dziecka, reprezentującego utraconą więź z córką i twarzą jednej z astronautek, która zawiera obietnicę nowej realnej relacji. Dlatego film nie jest opowieścią o zagładzie, ale o potrzebie relacji – ważniejszej i silniejszej, bardziej podstawowej niż instynkt przetrwania czy instynkt samozachowawczy.

Mniejsze i większe plemię

Nowożytność, w postaci teorii Jana Jakuba Rousseau i Thomasa Hobbesa, zaproponowała nam dwie przeciwstawne antropologie filozoficzne. Z jednej strony mamy koncepcję człowieka jako istoty dobrej z natury, której złe uczynki powodowane są przez cywilizację, z drugiej zaś koncepcję człowieka jako istoty złej z natury i dla której cywilizacja stanowi system zabezpieczeń przed tym złem. We współczesnej literaturze popularnonaukowej te dwie wizje reprezentowane są z jednej strony przez Rutgera Bregmana, z drugiej przez Yuval Noah Harariego. Pierwszy z nich operuje pojęciem homo puppy to znaczy udomowionego zwierzęcia. Człowiek jest istotą, łagodną, przyjazną, jak udomowiony piesek czy kotek. Natomiast Harari opisuje człowieka jako okrutnego drapieżcę odpowiedzialnego za dewastację planety.

Obie te narracje są obecne w omawianym tu filmie. Z jednej strony to ludzkość odpowiedzialna jest za zagładę – domyślamy się tego pośrednio ze wzmianek. Z drugiej strony człowiek jest pokazany jako istota łagodna, czuła i relacyjna, do końca walcząca o podtrzymanie bliskości z drugą ludzką istotą. W przytoczonym tu już serialu Ostatni człowiek na Ziemi charakterystyczna jest pewna scena, kiedy to dwójka bohaterów zaczyna tworzyć parę, ze wszystkimi jej charakterystycznymi wzlotami i upadkami. W jednym z takich kryzysowych momentów bohater wraca do swoich „piłowych” kumpli, żeby pożalić się im, że potrzebuje więcej przestrzeni. Jest to dowód na to, że bliska relacja z jedną osobą dostarcza protagoniście takiego bogactwa doznań, że przysłania wszystko inne, wypełnia całą emocjonalno-egzystencjalną przestrzeń.

Moim zdaniem taka też jest główna teza Nieba o północy. Człowiek nie potrzebuje ludzkości, lecz bliskości. Wiele współczesnych badań antropologicznych potwierdza, że przez zdecydowaną większość naszej ewolucji funkcjonowaliśmy w obrębie małych wspólnot plemiennych. Wygląda na to, że nie do końca przestawiliśmy się na myślenie w kategoriach dużego ogólnoludzkiego plemienia. W filmach katastroficznych inni to tylko liczby, zaś nasi, to co ważne, manifestuje się za pośrednictwem twarzy grupki głównych bohaterów, z którymi widz natychmiast zawiązuje relację i przejmuje się ich losem.

Wspominałem wcześniej, że konkluzje filmu są moim zdaniem mroczne.Tak, uważam, że nawet bardzo mroczne. Wydaje się, że nie udało się nam, cywilizacyjnie rzecz biorąc, zrealizować ideału Arystotelesa i stoików. Współczesne kino pokazuje, że na głębokim poziomie nie przekroczyliśmy identyfikacji z wąskim plemieniem. Najważniejsze, najbardziej faworyzowane, przesłaniające nam cały świat i odbierające obiektywizm wciąż jest to, co bliskie, w ten czy inny sposób rozumiane własne plemię. Z tego powodu większość z nas nie umie się na serio zaangażować w walkę o dobro planety, ludzkości, a także w dialog przekraczający partykularne interesy grupowe. Takie smutne konkluzje płyną dla mnie z filmu Niebo o północy i innych tego rodzaju produkcji.