Obcy: Przymierze (2017)
Piotr Sitarski
Reż. Ridley Scott
Najnowszy film Ridleya Scotta należy do cyklu o Obcym, który rozpoczęty został w roku 1979 filmem Obcy – ósmy pasażer Nostromo. Reżyserzy trzech kolejnych części (James Cameron, David Fincher i Jean-Pierre Jeunet) wnieśli swoje koncepcje i nastawienie, dzięki czemu różnią się one dość wyraźnie miedzy sobą. Scott powrócił do serii, reżyserując Prometeusza (2012), który przedstawia genezę wydarzeń z pierwszej części filmu. Obcy: Przymierze jest z kolei kontynuacją Prometeusza.
Spośród innych cykli filmowych wyróżnia Obcego ponura, mroczna atmosfera, całkowicie odmienna od humoru i wesołości filmów przeznaczonych dla publiczności rodzinnej, jak Gwiezdne wojny czy seria Tolkienowska. Zbliża to Obcego do serii horrorowych, takich jak Halloween, w których zło ciągle na nowo się odradza. Z drugiej strony, widz nie może oczekiwać niczego innego, skoro zna już z poprzednich filmów dalszy ciąg tej historii.
W przypadku cykli filmowych oczekiwania widzów są zawsze sprzeczne i nigdy nie można zaspokoić ich wszystkich. Niektórzy chcieliby, żeby kolejny film rozwijał pewne wcześniej obecne wątki, inni natomiast chcą być całkowicie zaskoczeni. Twórcy oczywiście zdają sobie z tego sprawę i lawirują pomiędzy różnymi możliwościami. Efekty tych działań sprawdzić można na forach internetowych, gdzie widzowie bardziej konserwatywni spierają się z tymi, którym podobają się nowości. Obcy: Przymierze znajduje się pomiędzy dwoma segmentami cyklu. Z jednej strony nawiązuje więc do części kręconych jeszcze w XX wieku, skupionych na przygodach astronautki Ripley, z drugiej – jest kontynuacją Prometeusza, rozwija wątki androidów, genezy ludzkości i powstania obcych. Konieczność uwzględnienia tych okoliczności rodzi w filmie rozmaite niekonsekwencje i nieprawdopodobieństwa, które krytyce chętnie wytykają.
W pierwszej części Obcego dominował technopesymizm, czyli przekonanie, że rozwój techniki nie może przynieść nic dobrego, a natura ludzka pozostaje taka sama – i niezbyt szlachetna – bez względu na to, jak nowoczesnych urządzeń używamy. W Prometeuszu i Obcym: Przymierzu ta myśl jest jeszcze radykalniejsza. Okazuje się bowiem, że morderczy potwór, który atakuje w ciemnościach kosmosu, nie jest tak naprawdę „obcy”. Swoje najgorsze cechy zawdzięcza ludziom, bo to my stworzyliśmy roboty, przekazując im to, co uważaliśmy za najbardziej ludzkie, a więc inteligencję, kreatywność, indywidualizm, umiejętność radzenia sobie w różnych sytuacjach. Razem z tymi cechami wszczepiliśmy im jednak także wszystkie mroczne demony naszej duszy: przewrotność, pragnienie władzy, okrucieństwo.
Postać obcego była interpretowana jako personifikacja natury: dzikiej, nieokiełznanej, nierozumnej, skoncentrowanej tylko na zabijaniu i mnożeniu się. Groza, którą budzi obcy, jest więc echem bezbrzeżnego przerażenia, które tysiące lat temu czuli nasi przodkowie, skuleni wokół słabego ognia, wsłuchując się w otaczającą ich ciemność, z której w każdej chwili wyłonić się mogła śmiercionośna bestia. Jest ironią, że uzbrojeni w nowoczesną technikę astronauci spotykają na bezdrożach kosmosu – zamiast rozwiniętej, mądrej cywilizacji – archaiczny strach ludzkości przed przyrodą, która nie podlega prawom rozumu ani uczuć. Obcy: Przymierze dodaje do tej interpretacji nowy, interesujący wymiar. Bezrozumna i okrutna natura to nie coś, co przychodzi z zewnątrz, jak tygrys w epoce kamienia, ale nieodłączna część nas samych.
Dziedziczenie zła przez androidy trafnie obrazuje dość trudną do zrozumienia i przyjęcia naukę o grzechu pierworodnym. Androidy – nasze symboliczne dzieci – od początku obarczone są skazą moralną, która w połączeniu z ich oczywistymi zaletami (siła, sprawność, inteligencja) może przynieść katastrofę o rozmiarach biblijnych. Ta myśl – być może nie całkiem świadomie i celowo – kieruje najnowszy film Scotta w obszary rozważań filozoficznych w dużo większym stopniu niż wyartykułowany wprost motyw religijny. Nowy dowódca wyprawy chce udowodnić, że choć jest człowiekiem wierzącym, może jednocześnie działać chłodno i racjonalnie (choć nie precyzuje, jakiego konkretnie jest wyznania). Niewiele jednak z tego wynika i najwyraźniej ten zalążek wątku jest pozostałością po jakichś wcześniejszych wersjach scenariusza, w których zapewne musiał być bardziej rozbudowany, być może tak wyraźnie jak w Prometeuszu. Podobnie pretensjonalny jest tytuł filmu o konotacjach biblijnych: „Przymierze” to nazwa statku, którym podróżują koloniści.
Zło i moralny upadek połączone są z kreatywnością, zarówno w sensie przenośnym (android jest niezwykle pomysłowy), jak i dosłownie: oglądamy bowiem pomieszczenia, w których spędzał długie lata, oddając się ćwiczeniom w rysunku i kaligrafii. Scott nawiązuje tu – także wizualnie – do swojego dużo wcześniejszego filmu, Hannibal (2001), w którym psychopatycznego mordercę-kanibala sportretował jako subtelnego miłośnika muzyki barokowej i wrażliwego rysownika.
Znacznie więcej jest jednak nawiązań do Obcego – ósmego pasażera Nostromo. Oczywiste jest podobieństwo scenograficzne, oparte na twórczości szwajcarskiego artysty Hansa Gigera. Analogicznie została też rozwiązana w obu filmach praca kamery, która jest chaotyczna, bardzo ruchliwa i nie pozwala przywiązać się zbyt długo do żadnej postaci. W filmie z roku 1979 pełniło to ważną funkcję narracyjną, wprowadzając niepewność co do tego, kto właściwie jest głównym bohaterem filmu. W Obcym: Przymierzu jest tak samo – praca kamery utrudnia identyfikację z bohaterami filmu i zwiększa niepokój widzów co do ich losów.
Zdarzają się też pojedyncze sceny będące wyraźnym nawiązaniem do pierwszej części cyklu. Tak jest w przypadku walki głównej bohaterki z androidem. Pojawiają się nawet elementy dekoracji, które widz może skojarzyć z tamtym filmem (bujająca się kaczuszka-zabawka). Uważny widz, zwłaszcza znający twórczość Ridleya Scotta, znajdzie też inne nawiązania do jego filmów. Wynikają one po części z faktu, że reżyser pracuje od lat z tymi samymi współpracownikami, takimi jak operator Dariusz Wolski, montażysta Pietro Scalia czy kostiumografka Janty Yates.
Pozostaje jednak pytanie, na ile najnowszy film Ridleya Scotta jest rzeczywiście wypowiedzią autorską. Z pewnością w świecie filmu hollywoodzkiego reżyser, nawet tak wybitny i wpływowy, nie ma swobody poety: jest związany wymogami studia, budżetem, harmonogramami, polityką produkcyjną i wieloma innymi okolicznościami, które sprawiają, że jego indywidualny głos jest słyszalny słabo. Z drugiej jednak strony ten symboliczny powrót do początków kariery nie jest przypadkowy i można chyba rozpatrywać ten film także w kontekście autorskim, a nie tylko jako przykład przemysłowo wytwarzanej rozrywki. Oddzielenie osobistej wypowiedzi od uwarunkowań instytucjonalnych nie jest jednak proste. Zwrot w stronę religii, rozpoczęty nie Prometeuszem, ale wcześniej – filmem Exodus: Bogowie i królowie – może być zarówno znakiem czasów, jak i osobistym wyznaniem twórcy. Z pewnością jednak wizualna strona filmu, dopracowana do perfekcji i przejmująca – nawet jeśli nie zawsze uzasadniona fabularnie – jest tym, co w Obcym: Przymierzu pozostawia po sobie niemal 80-letni reżyser.