Nienawistna ósemka (2015)
Anna Kołodziejczak
Reż. Quentin Tarantino
Data premiery: 15 stycznia 2015
Polecana premiera to na naszym portalu taki format czy formuła prezentacji, której celem jest przedstawienie interesującego filmu, wchodzącego właśnie na ekrany, po to, aby zainspirować kinomanów do obejrzenia go i – jeśli miłośnicy kina są jednocześnie nauczycielami, studentami, uczniami – wykorzystania go w działaniach edukacyjnych. Dzisiaj przestawiam film, którego prawdopodobnie nie trzeba nikomu rekomendować, mało tego, pewnie wielu z Naszych Czytelników z niecierpliwością na niego czekało i – w momencie sięgnięcia po niniejszy tekst – już go widziało. Chodzi o „Nienawistną ósemkę” Quentina Tarantino.
Tarantino to jeden z tych twórców (niewielu), których każdy następny film staje się wydarzeniem. W jego dorobku trafiają się dzieła wybitne (np. „Pulp Fiction”, 1994, Oscar, Złoty Glob i BAFTA za scenariusz), filmy przełomowe (np. „Wściekłe psy”, 1992. Poprzez swój czarny humor, kameralne i zawężone miejsce akcji, podobne rozwiązania fabularne korespondujące z omawianym filmem), raczej nieudane i nie wnoszące niczego nowego do zaproponowanej wcześniej estetyki (np. „Grindhouse: Death Proof”, 2007), filmy, które ogląda się z prawdziwą przyjemnością (wymienione do tej pory + wszystkie pozostałe: „Jackie Brown”, „Kill Bill” cz. 1. i 2., „Bękarty wojny”, „Django”).
„Nienawistna ósemka”, jak informują widza napisy początkowe i plakat, to 8. film Tarantino. W wywiadach autor oświadcza, że planuje zrealizować ich łącznie 12. A zatem każdy kolejny film staje się tym bardziej cenny, reglamentowany spragnionej widowni. 8. film trzyma nas „za gardło” od samej czołówki perspektywą obejrzenia zaledwie 4 następnych filmów Tarantino. Autor każe nam smakować swoje kino jak 12 potraw wigilijnych albo 12 ostatnich miesięcy życia. Przyznaję, że ja łapię się na tę kuglarską sztuczkę (bardziej profesjonalnie zwaną strategią autorską); wiem o jej istnieniu, a jednak wielbię Tarantinowską miłość do snucia historii, podzielam to uczucie i chcę dać się porwać jego opowieści. Szczególnie że medium, które umiejętnie wykorzystuje, to kino. Subtelna gra, wikłająca uwagę i emocje kinomana, toczy się nie tylko pomiędzy odbiorcą a dziełem, ale także pomiędzy widzem a autorem filmu. Tarantino jest bowiem nie tylko scenarzystą i reżyserem swoich filmów, jest także marką. Co stoi za tym znakiem firmowym? Obietnica ujrzenia na ekranie ostentacyjnego autotematyzmu kina, groteskowo i ironicznie potraktowanej przemocy, hiperbolizacji rasizmu oraz wielu innych zaognionych zjawisk społecznych, braku obyczajowych tabu i dobrego smaku, swobodnego kolażu różnych stylów i gatunków filmowych, przydługich dialogów i błyskawicznych zwrotów akcji. No i ta obsesja Tarantino, którą stanowi fascynacja kinem i jego możliwościami kreowania niepowtarzalnej rzeczywistości.
Pewnie w większości kultur istniała i istnieje „instytucja” wędrownego deklamatora, śpiewaka, opowiadacza historii. Wspólnoty plemienne fundują nam obraz natchnionego mężczyzny, który przy jednoczącym społeczność ogniu, wieczorową porą i przy akompaniamencie bębnów, opowiada o wydarzeniach historycznych lub legendarnych dla danego ludu. Przekazuje wiedzę i tradycję. Jest strażnikiem dziedzictwa. Zgromadzeni słuchają go z wypiekami na twarzach i starają się zapamiętać słowa oraz nastrój tej opowieści, która jest dla ich wspólnoty integrująca; często dramatyczna, obrazoburcza, niekiedy po prosty straszna! Starożytna Grecja pozostawiła nam obraz ślepca (Homera, aojdy, rapsoda, ariona), średniowiecze minstrela, barda czy trubadura… Współczesna kultura daje nam szansę wyboru ulubionej opowieści i najlepszego opowiadacza historii. Z zasobów multikulturowej biblioteki i mediateki w każdej chwili możemy wydobyć lubianą opowieść i przypomnieć ją sobie. Jednak w tej zabawie istotny jest walor niespodzianki, zaskoczenia i oczekiwania. Znane i powtarzane po wielokroć motywy lepiej smakują, kiedy zostaną zestawione w ramach nowatorskiego kolażu. Podane jako dzieło unikalne i efemeryczne. A z tego właśnie słynie kino jednego z moich ulubionych współczesnych „opowiadaczy historii” – Quentina Tarantino.
Tarantino komponuje swoje filmy z najsilniej działających na widza motywów obecnych w filmach klasy B. Oglądając „Nienawistną ósemkę”, od samego początku wiemy, że wprowadzani jesteśmy w mroczny i pusty świat spaghetti westernu. Spodziewamy się motywów zapożyczonych lub parodiujących sposób obrazowania, ujęcia czy całe sceny pochodzące z filmów klasyków tego gatunku, wśród których główne miejsce zajmuje Sergio Leone. Tarantino przenosił już wcześniej styl włoskiego mistrza na grunt kina sensacyjnego, czego przykładem może być film „Kill Bill”, którego 2. część została zadedykowana właśnie Leone. Reminiscencje i cytaty z kina Leone znajdziemy w „Bękartach wojny” (chociażby sceneria, przypominająca wioskę z „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie”). Muzyka Ennio Morricone, kolegi ze szkolnej ławy Sergio Leone i autora wspaniałej oprawy muzycznej do jego filmów, towarzyszy nam podczas wprowadzającej widza w filmowy świat kilkuminutowej czołówki. W tym czasie zza ramienia krzyża i rozpostartego na nim Jezusa próbujemy wydobyć choćby najmniejszy ruch, drobny ślad obecności człowieka na bezkresnym, białym pustkowiu. Ekspansywne, kiczowate napisy rozpraszają naszą uwagę i informują, że obraz panoramiczny (starsi widzowie pamiętają go zapewne jako „krzyk techniki” lat 60. i 70. XX w., młodsi mogą być zdziwieni takimi proporcjami kadru – 1:2,75), który oglądamy, zawdzięczamy systemowi UltraPanavision 70 (spopularyzowanemu po 1959 r.). W obsadzie „Nienawistnej ósemki” nie ma wprawdzie ani Clinta Eastwooda, ani Lee Van Cleefa, ale są ulubieni aktorzy Tarantino, współtworzący swoiste uniwersum jego filmów – przede wszystkim Samuel L. Jackson (bohater „Pulp Fiction”, „Jackie Brown”, „Django” i „Kill Bill” cz. 2.), którego obecność na ekranie kieruje także do kina blaxploitation, czyli filmów klasy B, których bohaterami są Afroamerykanie. Jest także Kurt Russel, główny bohater wcześniejszego filmu Tarantino „Death Proof”, są „Wściekłe psy” – Tim Roth i Michael Madsen.
W inne rejony, amerykańskiego filmu familijnego, a może nawet musicalu, prowadzi nas scena rozgrywająca się w Pasmanterii Minnie, podczas której obserwujemy urocze i beztroskie życie przyjaciół na amerykańskiej prowincji. Wręcz wydaje się, że czarnoskóra Minnie lub Six-Horse Judy, zajadając łakocie i wdzięcząc się do przybyszów, za chwilkę zaintonują melodyjne „Good Morning, Good Morning”.
Ku filmowi kryminalnemu kieruje nas intryga i sposób rozwiązania zagadki; bezpardonowość w potraktowaniu bohaterów i naszych przyzwyczajeń odbiorczych – ku kinu autorskiemu.
Recenzenci amerykańscy, którzy specjalizują się w śledzeniu i interpretowaniu twórczości Tarantino, wskazują na coraz częstsze pojawianie się w jego filmach wątków społecznych związanych z funkcjonowaniem narodu amerykańskiego. W „Nienawistnej ósemce” jest to problem rasizmu i wypierania go przez tamtejszą społeczność, swoistego „mordu założycielskiego”, którym była wojna secesyjna czy bezkrytycznego poszanowania aktów prawnych, na których ufundowano USA lub mitologizacji „ojców narodu”.
A zatem polecam film (wszystkim kinomani, poczynając od uczniów starszych klas szkoły ponadgimnazjalnej), którego nie trzeba nikomu polecać.