Marzenie to podstawa

rozmowa z Markiem Koterskim

Wszystkie moje filmy są dla mnie ważne i wszystkie kocham tak, jak własne dzieci! Niektóre z nich lubię, ale to ze względu na wspomnienia z ich realizacji. Do nich należy np. „Nic śmiesznego”. To film, którego produkcja przebiegała modelowo; o czym większość twórców może tylko marzyć. Zrealizowaliśmy go bez jednego potknięcia, a na planie wszystkim nam było bardzo wesoło. Pamiętam taką anegdotę: W jednym z filmowych dialogów jest mowa o wysadzaniu mostów. Przyjechała, odwiedzić nas na planie, producentka. Mój drugi reżyser, fantastyczny Bruno Borchólski, zapytał ją: „Chce pani zobaczyć, jak most wylatuje w powietrze”? I ta biedna producentka o mało nie zemdlała, bo kamery nie były jeszcze włączone… Ale produkcja tego filmu była rzeczywiście idealna.

Zdarzają się też wpadki na planie… Trochę już mi się te moje filmy mylą. W scenie, w której idzie Marek Kondrat z Miśkiem (Michałem Koterskim, synem Marka — przyp. red.) i rozmawiają o kurtce Levisa w „Dniu świra”, była straszliwa wpadka z magnetofonem. W połowie tego wielkiego pasażu wysiadł kudelski, co po prostu nie zdarza się. Nie ma takiej możliwości, żeby stanął magnetofon Kudelskiego (w końcu to najlepszy na świecie magnetofon profesjonalny, trzymający synchron przez godzinę czy nawet dłużej). A tu okazuje się na naszym planie, że nie ma synchronu. Blada twarz operatora dźwięku mówiła wszystko. Musieliśmy biegiem udać się do wytwórni po drugi magnetofon…

Twórcą, który wywarł na mnie niesłychane wrażenie był Robert Altman, choć teraz już dokładnie nie pamiętam, co tak bardzo mi się u niego podobało. Jeśli chodzi o filmy cudze, są takie, które po prostu pamiętam. Wywarły na mnie ogromne wrażenie, choć wcale do najbardziej znanych nie należały. Jest wśród nich „Gloria” Johna Cassavetesa z jego żoną w roli głównej (Geną Rowlands — przyp. red.).

Można powiedzieć, że lubię te filmy, w których mamy do czynienia z niestereotypowym sposobem opowiadania, z udziwnioną narracją. We wspomnianej „Glorii” zachwycił mnie moment, w którym zamiast budowania niesamowitej intrygi mającej doprowadzić do spotkania bohaterki z głównym gangsterem, spotkanie zostało ukazane w sposób zwyczajny. Ona jedzie autobusem, a on przypadkiem wsiada do tegoż autobusu. Tak się spotykają. Anomalia narracyjna! Już wtedy chyba podświadomie musiałem nie lubić klisz i schematów. To był dla mnie szok! Cassavetes porzucał cały ten filmowy paradygmat, nie budował akcji w klasyczny sposób. W tym filmie jest jak w życiu, bardzo wiele zależy od przypadku. A ja po latach wiem, że to właśnie przypadki najbardziej kreują moje życie. Szczęśliwe przypadki, obecnie przeważnie szczęśliwe!

„Glorię” widziałem całe lata wcześniej, zanim zacząłem robić własne filmy. To, co było nowe, ale funkcjonalne uruchomiało mnie twórczo i odbiorczo. Bo nowość nie polega na tym, żeby prawą ręką sięgać za lewe ucho. Wtedy jeszcze sam nie wiedziałem, co będę robił. Czy i jakie filmy będę robił… Pamiętam, to było na jednej z projekcji w Szkole Filmowej. Wtedy odbywały się tak zwane pokazy bezdebitowe. Kopię przywozili z ambasady, zwykle tylko na jedną projekcję. Po pokazie od razu odwozili. To się działo w czasach głębokiej komuny. Te filmy przeważnie nie trafiały na polskie ekrany…

Pamiętam wielki wrażenie, jakie wywarł na mnie podczas jednej z tych projekcji film „Śmierć w Wenecji” Luchino Viscontiego. Ale… poszedłem drugi raz na ten sam film tydzień później do jednego z łódzkich kin i absolutnie nie wiedziałem, dlaczego tak mnie wcześniej poruszył. Tak to jest z tymi „ważnymi” filmami. Wiele zależy od dyspozycji danego dnia albo od miejsca, albo pory…

Nie wiem, jak jest obecnie, bo wydaje mi się, że wiele się zmieniło, ale w czasie, gdy ja studiowałem w Szkole Filmowej, na projekcjach zawsze były tłumy. Sala pękała w szwach. Czasami nawet przez płot przychodzili na pokazy ludzie z miasta — koledzy, koleżanki, znajomi. To była jedyna możliwość obejrzenia „zakazanych filmów”. Przede wszystkim jednak był tam jeden dobry zwyczaj. Podczas projekcji można było gadać. To nie były zwykłe pokazy na zasadzie „idę w sobotę do kina”. To były projekcje szkoleniowe. Gadaliśmy, dyskutowaliśmy. Czasem nawet dochodziło do bójek. Z powodu różnicy poglądów kulturalnych dochodziło do niekulturalnych ekscesów! I ta praktyka „projekcji na żywo”, projekcji roboczych — to jeden z najbardziej znaczących dla mnie i inspirujących składników edukacji w Filmówce.

Po latach wielokrotnie odwiedzałem Szkołę i nikogo nie mogłem w niej spotkać… Wprowadzono tak zwane indywidualne toki studiów, co sprawiało, że ludzie nie widywali się ze sobą na co dzień. My zaś przychodziliśmy do szkoły o dziewiątej rano i wychodziliśmy o dziewiątej wieczorem. Tam, gdzie jest teraz studio filmowe, graliśmy w piłkę, rżnęliśmy w kosza. Jak były zabawy, to były i bójki na hałdzie koksu. Wychodziło się na „solo”… W jednej bójce sam uczestniczyłem. Nie pamiętam nawet o co poszło, tak byliśmy napruci. Z Tadziem Rusinkiem żeśmy się strzelali. Teraz serdecznie rzucamy się sobie w objęcia i przy każdej okazji wspominamy to z rozczuleniem… I z politowaniem, bo obaj nie pamiętamy, o co poszło… ale widocznie nie było to najważniejsze!

Ta szkoła żyła dwanaście godzin na dobę! Właściwie pewnie mniej znaczyły wykłady niż ten tygiel, w którym przez cztery lata się żyło. Ze szkoły wychodziliśmy z przekonaniem, że od nas zacznie się kinematografia. Co tam Fellini! Co tam Visconti! To jakieś tam cieniasy! Od nas miało się zacząć wszystko! A później dostawało się świecę dymną w rękę i ganiaj po planie w lewo, w prawo… Jednak mieliśmy marzenie. A marzenie jest najważniejsze w życiu! „Miej marzenie” — to jest moja dewiza! Marzenie to podstawa. Ważniejsze jest nawet posiadanie marzenia niż realizacja celu. Doszedłem do tego po latach, że najważniejsze jest dążenie do realizacji własnego marzenia. Cel jest zazwyczaj w rękach siły wyższej, losu, splotu wypadków… Ważne jest, aby dać z siebie wszystko i nie odpuszczać… A rezultat? Zostawić go Wyższemu Porządkowi Rzeczy.

Z Markiem Koterskim rozmawiał Maciej Dowgiel