Krzysztof Majchrzak mówi
o zaangażowaniu w rolę
w filmie „Las, 4 rano”
rozmowa z Krzysztofem Majchrzakiem
Mówi aktor Krzysztof Majchrzak: Artyści o rozbuchanym ego zapytani o film ich życia mówią zazwyczaj o opus magnum [śmiech]. Czuję, że film „Las, 4 rano” Kolskiego jest dziełem o takim stopniu ryzyka artystycznego, że jak dotąd w swojej karierze z tak groźną substancją nie miałem jeszcze do czynienia. Uległem pokusie powiedzenia w nim czegoś fundamentalnego o kondycji i pozycji człowieka jako istoty, wraz z bólem istnienia, poczuciem tragedii upływającego czasu, zbliżającej się śmierci, braku sensu życia (jak chce profesor Zbigniew Mikołejko) i absolutnej odpowiedzialności za własne życie, za własny los. Jeszcze zapomniałem o jednej kategorii, którą Janek Paweł nazwał naszą ostateczną, egzystencjalną samotnością. Te parametry są bardzo intensywnie obecne w scenariuszu filmu. Naprawdę poczułem, że muszę zejść ze stoku, z nart (a zapamiętale jeżdżę na nartach. Może dlatego, że jako młody chłopak i początkujący pianista byłem mocno chroniony przez rodziców przed wieloma formami ruchu – typu rower, narty, czyli przed wszystkim co może być ryzykowne dla zdrowia) i zrobić ten film.
Wcześniej otrzymałem propozycję zmierzenia się z materią „Dwunastu słów”. To przepiękny projekt-scenariusz Jana Jakuba Kolskiego, ale czytając go, czułem, że nie mam ochoty na żadną wypowiedź, w tym tzw. artystyczną. Nie miałem też ochoty spotykać się z bliźnimi wraz z tym, co lubię wnosić do związku, a więc: powagą, miłością, opieką i całą składową, czyli agresją w reakcji na zło. Nie miałem żadnej legitymacji, żeby zrobić tamten film. Teraz czuję, że już mam. Uważam, że jeżeli zawód artysty mamy traktować inaczej niż wypowiedź idioty o rozbuchanym ego, to takie decyzje – rodzaju: robić/nie robić, rzeźbić/nie rzeźbić, malować/nie malować – są podstawą tego zajęcia. Bardzo to odczuwam w swojej pracy! Oczywiście przychodzą także takie problemy, że rodzą się nam dzieci, trzeba je wyżywić, wychować, zapewnić im mieszkanie – z tym nie ma gadki… Bo w zasadzie życie tzw. artysty to jest wędrówka pielgrzyma. I ja to poczułem.
MD: Ma Pan poczucie misyjności…
Poczucie misyjności? – tak! W najprostszym znaczeniu tego słowa. Ale też bezpretensjonalności w sensie odpowiedzialności za rodzaj i jakość kontaktów pomiędzy ludźmi. Za to, co czuje każdy łobuz na ulicy. Bo tam, na ulicy właśnie bije moje serce. Tam, gdzie są twarde zasady: nie żartuje się z nazwiska, wyglądu i wiary. Tam można mówić o odpowiedzialności za dialog z drugim człowiekiem.
Moja misja nie jest podobna do misji kapłanów. Jest to raczej spełnienie się w fajnej obecności przy piwie z nieznajomym. Pełne spełnienie przypadkowego kontaktu z bliźnim z szerokim wachlarzem możliwości jego rozwiązania: od miłości i przytulania, aż do bójki. W tym znaczeniu mogę zgodzić się ze słowem misyjność.
W filmie i poprzez film będę się spotykał z bliźnim i starał się dawać mu wsparcie. Życie to ciągłe pożegnania: zwierzaków, bliskich, dzieci, rodziców… To wszystko bez pomocy innych ludzi jest nie do przejścia. Człowiek potrzebuje wsparcia. Opieki, jakakolwiek by ona nie była – czy to rozmowy przy piwie czy przytulenia. Ale o wychowaniu nie ma żadnej mowy! Sam jestem taki… stosunkowo słabo wychowany [śmiech]. Wychowuje mnie samo życie i kontakt z moim bliźnim.
Moim zdaniem ważna jest opieka nad człowiekiem w jego życiowej opresji, w rozumieniu bólu istnienia! A my, paradoksalnie, traktujemy dzieciaki, nawet te małe z przedszkola, jako bezkolizyjnie latające aniołki w cudownym, różowym niebie. Takie myślenie o nich jest błędne. Dzieci mają swoje bardzo konkretne traumy. Przypominam sobie, że kobietę mojego życia w przedszkolu odebrał mi mężczyzna, który już w tym czasie grał na akordeonie i mówił nam, że był w wojsku. Przyszedłem wtedy do domu i dostałem niezłe lanie od rodziców. Twierdziłem że ojciec i matka mnie oszukują! Wierzyłem przecież, że ten mój kolega był już w wojsku. Było mi przykro, że ja nie. To była moja wielka tragedia. Każdy ma bolesne miejsce w swoim sercu. Od lat przedszkolnych do „kopnięcia w kalendarz” mamy traumę, tragedię w sercu. Dlatego wymagamy opieki. W tym sensie chcę zaopiekować się istotą ludzką.
Jestem wrogiem sztuki dla określonego, konkretnego widza. Jestem też wrogiem korporacyjnej kultury dla szerokiego odbiorcy. Szeroki odbiorca to prawdopodobnie ktoś taki, co ma taką dupę, że zajmuje dwa miejsca. Nie ma kogoś takiego. Każdy z nas ma serce po właściwej stronie i… mózg. Ma ukochaną babcię, tatę, mamę, dziadka – własne autorytety. I właśnie to uprawnia go do odbioru całego pasma ludzkiej emocjonalności. „Las…” nie jest kierowany do specjalnego widza. W ogóle nie lubię „sztuki kierowanej do…”. Sam jako muzyk nienawidzę muzyki dla muzyków, malarstwa do malarzy czy filmów dla artystów. Sztuka ma służyć naszemu bliźniemu. Jeżeli nie służy to jest syf i śmiech…
Z Krzysztofem Majchrzakiem rozmawiał Maciej Dowgiel