Kino wokół 11 września…
Kinga Dyndowicz
Dzień 11 września 2001 roku zmienił bieg historii. Naznaczył rozpoczynające się stulecie jako „wiek terroryzmu“. Do dziś pamiętam tamten dzień. Pogodny wtorek. Poranny montaż w redakcji. Powrót do domu na szybki obiad i spacer z psem. Potem kino Bałtyk w Łodzi. Odbiór nagród na konkursy w moim programie filmowym w telewizji i na antenie radiowej. W biurze kina wszyscy przed telewizorem. Już wiem, że coś się stało, ale to zamieszanie na razie do mnie nie dociera. Wydaje się koszmarnym snem. Jadę do radia, by jak co tydzień dostarczyć plan promocji związany z filmowymi premierami tygodnia. W naszym redakcyjnym newsroomie również wszyscy przed telewizorem. Już wiadomo, że w World Trade Center wbiły się dwa samoloty pasażerskie. W międzyczasie dowiadujemy się o ataku na Pentagon. Wiemy również o czwartym samolocie, którego samobójczą misję udaremnili pasażerowie lotu nr 93. Jeszcze tego samego dnia przestrzeń powietrzna Stanów Zjednoczonych zostaje zamknięta aż do odwołania.
Czy to rzeczywiście atak na Amerykę? Późnym popołudniem wracam do domu. Włączam telewizor i spędzam przed nim resztę dnia. Późnym wieczorem dociera do mnie, że dotychczas nie zdawaliśmy sobie sprawy, jacy byliśmy szczęśliwi. Nie mieliśmy pojęcia, jakie zagrożenie może stanowić terroryzm, który niczym cichy wirus rozprzestrzenia się i daje o sobie znać w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Uświadamia równocześnie, że już nigdy nie będziemy bezpieczni. Jakiś czas potem pada nazwisko: Osama Bin Laden. Amerykański prezydent George W. Bush decyduje się zaatakować Afganistan, który podobno ukrywa Talibów. Eskalacja konfliktu wydaje się nieunikniona, a kolejnym miejscem na militarnej mapie Bliskiego Wschodu jest Irak…
Od samego początku twórcy filmowi chcieli opowiedzieć o tamtym dniu. Jednym z nich był dokumentalista Michael Moore, który w 2004 roku zrealizował film Fahrenheit 9/11. Gorzką, ironiczną opowieść o tym, kto rozdaje karty we współczesnym świecie. Z obrazu jednoznacznie wynikało, że kontrowersyjny reżyser nie darzył sympatią ówczesnego prezedenta USA. Wiedzieliśmy o tym już w 2002 roku, kiedy odbierając Oscara za Bowling for Columbine (Zabawy z bronią) dodał w swoich podziękowaniach dla Akademii: „Panie Bush, Pańskie dni są policzone”. Fahrenheit 9/11 opowiada o reakcji amerykańskiego prezydenta na wspomniane zamachy, ale równocześnie pokazuje, jakie były polityczne i militarne konsekwencje tragicznych zdarzeń. Muszę w tym miejscu dodać, że na początku podchodziłam do dzieła Moore’a, jak i innych filmów o tematyce 11 września, z dużą rezerwą. W mojej pamięci pozostaną już na zawsze obrazy, które widzieliśmy w telewiziji tamtego dnia. Nie chciałam do nich wracać.
Pamiętam, że przed premierą dokumentu Moore’a wzdrygałam się na samą myśl o tym, że miałabym ponownie zobaczyć na ekranie walące się wieże WTC. Ale Fahrenheit 9/11 nie był typowym dokumentem o tamtym dniu. Ukazywał go w szerszym kontekście, posługując się jednocześnie autorskim komentarzem. Dużą część filmu stanowiły archiwalia, odwołujące się z jednej strony do samych zamachów, z drugiej do amerykańskich działań militarnych na Bliskim Wschodzie. Jest w tym filmie scena zrobiona pod czołówkę kultowej Bonanzy, gdzie zamiast Bena Cartwrighta i jego synów widzimy prezydenta George’a W. Busha, ówczesnego sekretarza obrony Donalda Rumsfelda oraz brytyjskiego premiera Tony’ego Blaira. Równie ironicznie wygląda scena z udziałem plastikowej gwiazdki pop Britney Spears. Amerykańska wokalistka już od lat wydaje się żywym ucieleśnieniem stereotypowej głupiutkiej blondynki. Jeśli dodam, że w jednej ze scen artystka mówi, że ufa prezydentowi, to mój dalszy komentarz wydaje się zbędny. Moore otwarcie potępiał działania zbrojne Ameryki, będące de facto odwetem za 11 września. Bo nawet pretekst o konieczności schwytania Bin Ladena wydawał się chybiony w obliczu tysięcy zabitych i rannych cywilów.
Ustalenia Moore’a okazały się szokujące i zupełnie nieoczekiwanie dla mnie samej, postanowiłam zgłębić tematykę. Obejrzałam kilka filmów fabularnych odwołujących się do autentycznych wydarzeń z 11 września i jego konsekwencji. Zaczęłam od Ceny odwagi Michaela Winterbottoma z 2007 roku. Oczywiście, od początku wiedziałam, że dramat A Mighty Heart nie będzie filmem łatwym. Zdając sobie sprawę z ciężaru gatunkowego opowiadanej historii, mimo wszystko chciałam ją poznać. Chciałam wiedzieć, jak zginął Daniel Pearl, dziennikarz „Wall Street Journal“.
Po 11 września 2001 roku Daniel (Dan Futterman) i jego żona Mariane (Angelina Jolie) znaleźli się w Pakistanie. On został szefem południowoazjatyckiego oddziału „Wall Street Journal“ i zbierał materiały na temat powiązań terrorystycznych. Ona była korespondentką francuskiego radia. W dniu 23 stycznia 2002 roku Daniel Pearl miał się spotkać z Mubarakiem Alim Gilanim w restauracji Village w Karaczi. Do spotkania nigdy nie doszło, a Pearl już nigdy nie wrócił do domu.
Film jest wstrząsający. Unikając wszelkiej drastyczności, okazał się tak sugestywny, że przez wiele dni nie mogłam przestać o nim myśleć. Nie po raz pierwszy przekonałam się, że najbardziej przeraża to, czego nie widzimy, a najbardziej wyraziste obrazy powstają w naszej wyobraźni… Przerażają nie tylko szokujące okoliczności śmierci Pearla, którego poddano dekapitacji. Przeraża również pakistańskie Karaczi. Ogromne, szare miasto emanujące beznadzieją, biedą i strachem… Przerażają ludzie, którzy rekrutują terrorystów i którzy nie cofną się przed niczym. Daniel Pearl został zamordowany dlatego, że był Amerykaninem. Mariane była wówczas w piątym miesiącu ciąży. Po całej tragedii napisała książkę A Mighty Heart, dedykowaną synowi Adamowi, który nigdy nie widział i nigdy nie zobaczy swojego ojca. To bez wątpienia jeden z najlepszych filmów o dziennikarzach, obok takich dzieł jak Wszyscy ludzie prezydenta Alana J. Pakuli, Good Night and Good Luck George’ a Clooneya czy Informator Michaela Manna. Może nawet lepszy? Dla nas z pewnością istotniejszy, bo „XXI wiek to będzie wiek terroryzmu…“. Już nie pamiętam, kto tak powiedział, kiedy zawaliły się wieże World Trade Center, a razem z nimi nasz świat. Dziś już wiemy, że za porwaniem Daniela Pearla stała Al-Kaida, organizacja Bin Ladena, odpowiedzialna za ataki z 11 września 2001. 1 lutego 2002 roku amerykański dziennikarz został zamordowany przez jednego z jej członków.
Bardzo podobnym filmem jest American Sniper Clinta Eastwooda. To również fabuła oparta na faktach. Obraz, który w 2014 roku bił kasowe rekordy za Oceanem i otrzymał aż 10 oscarowych nominacji, to kino, którego nie można zapomnieć. Z oczywistych względów film ten podzielił widzów na entuzjastów i przeciwników. Dramat jest bowiem ekranizacją autobiografii Chrisa Kyle’a. Nieżyjącego już żołnierza Navy SEALs, który okazał się najbardziej „skutecznym“ snajperem w militarnej historii Ameryki. Oczywiście, mamy do czynienia z postacią kontrowersyjną. Dla jednych Kyle był bohaterem, dla innych zwykłym mordercą, który podczas czterech misji w Iraku nie wahał się strzelać do kobiet i dzieci. Ale film Eastwooda nie dokonuje oceny moralnej. Pokazuje legendarnego „Diabła z Ramadi“ w ekstremalnych sytuacjach i na tym polega największa wartość filmu. Na ukazaniu świata, który uczyniliśmy piekłem na Ziemi i w tym piekle obowiązują inne reguły gry. Najmocniejsze są sceny, w których twórcy wykorzystują kamerę subiektywną. Patrzymy przez pryzmat celownika bohatera granego przez rewelacyjnego Bradleya Coopera, który w 2014 roku otrzymał swoją trzecią oscarową nominację. I była to nominacja jak najbardziej zasłużona. Tak jak te za kreacje w genialnych komediodramatach Davida O. Russella czyli American Hustle i Silver Linings Playbook. Ale rola u Eastwooda jest zupełnie inna, mniej ekspresyjna. Filmowy Chris Kyle wydaje się oderwany od rzeczywistości i chyba o taki właśnie wizerunek chodziło Eastwoodowi. O pokazanie Kyle’a jako człowieka, który podczas pierwszej misji w Iraku wydaje się twardzielem, bo nie widzimy jego emocji. Ale ten wizerunek pęka, widzimy to za każdym razem, gdy bohater Bradleya Coopera wraca z misji do domu. Wraca jedynie w sensie dosłownym…
I tutaj przypominam sobie, że dekadę przed realizacją Snajpera Eastwood miał oscarowe nominacje za Million Dollar Baby. Dramat z Hilary Swank otrzymał wówczas statuetki w kilku najważniejszych kategoriach. I mimo, że na pierwszy rzut oka są to zupełnie inne filmy, ja widzę podobieństwa. Mam na myśli emocjonalną trampolinę dla widza. Pytania co do etyki podejmowanych działań w sytuacjach, które z oczywistych względów nas przerastają. Tak jak wtedy, gdy w Snajperze pojawia się na celowniku dziecko z granatnikiem przeciwpancernym, który za chwilę może zabić wiele osób. Rola snajpera polega przecież na tym, by za wszelką cenę chronić wojskowy konwój i swoich kolegów. Nawet wtedy, gdy na jego drodze pojawią się cywile. Podjęcie trzeźwych decyzji wydaje się w takich sytuacjach niemal niemożliwe. Bo niezależnie od podjętej decyzji ktoś zginie. Po powrocie z takich miejsc wielu żołnierzy leczy się psychiatrycznie z powodu stresu pourazowego. Jednym z takich żołnierzy był młody chłopak, któremu Chris Kyle próbował pomóc, ponosząc najwyższą cenę.
American Sniper to dramat surowy w stylistyce, który robi ogromne wrażenie, wykorzystując bardzo proste środki wyrazu. Prawie pozbawiony muzyki, co uderzyło mnie chyba najbardziej. Bez patosu, taniego sentymentalizmu. Tak jakby chodziło o to, by wydawało się jeszcze bardziej prawdziwe. Jednak jedną z najważniejszych jest w filmie scena, w której Chris razem z żoną widzi w telewizji płonące wieże WTC. To scena kluczowa, bo definiuje Kyle’a jako człowieka i wpływa na jego determinację, dalsze decyzje. Właśnie tak pokazał to Eastwood.
Pisząc o dramacie 11 września, nie mogłabym nie wspomnieć o filmach, które odwołują się tylko i wyłącznie do tamtego dnia. Jeden z nich to Lot 93 Paula Greengrassa odsłaniający kulisy tragicznego lotu United Airlines z Newark do San Francisco. Przejmujący dramat dedykowany jest pamięci pasażerów i załogi beinga, którzy odbili samolot z rąk terrorystów i zginęli na terenie stanu Pensylwania, doprowadzając do rozbicia maszyny.
Film rozpoczyna zaciemniony kadr. Z off-u dociera do nas głos mężczyzny czytającego Koran. Za chwilę dowiemy się, że to prawdopodobnie jeden z porywaczy. Dzieło Greengrassa to film na swój sposób wyjątkowy. Jego scenariusz zrekonstruowano na podstawie ostatnich telefonów wykonanych przez pasażerów porwanego beinga i archiwalnych nagrań z centrum kontroli lotów. Jednak ku zaskoczeniu widzów to nie pasażerowie, a terroryści są głównymi bohaterami filmu. Obserwujemy ich od świtu 11 września. Jeszcze przed startem samolotu. Dla pozostałych pasażerów i załogi ten dzień zaczął się jak każdy inny…
Stylistyka filmu ma charakter paradokumentalny. Twórcy zadecydowali o wykorzystaniu kamery „z ręki“, przez co dramat zyskał na autentyczności. Ale dzieje się tak również dlatego, że w tym kameralnym obrazie nie ma żadnego zbędnego elementu. Cała historia jest jakby wyjęta z kontekstu. Nie ma w niej ani słowa o Al-Kaidzie, ani słowa o Bin Ladenie. Liczy się tylko „tu i teraz“. Naga prawda pokazana w taki sposób, jakby działa się w czasie teraźniejszym. Ważna jest również obsada. W filmie Greengrassa nie ma ani jednej znanej twarzy. To twarze, które nie budzą żadnych skojarzeń. Twarze idealne. Te, które zapamiętamy najlepiej, to twarze trzech Saudyjczyków i jednego obywatela Libanu. Właśnie tak mogli wyglądać terroryści, którzy 11 września 2001 roku uprowadzili samolot pasażerski lecący z Newark do San Francisco. Ze zdjęcia umieszczonego przez jednego z terrorystów w kokpicie beinga dowiedujemy się, że celem jest siedziba Kongresu w Waszyngtonie. W centrum kontroli lotów ktoś zauważa, że samolot zmienił trasę. Chwilę wcześniej z radarów znikają dwie maszyny w okolicy Nowego Jorku. Kiedy kontrolerzy lotniska LaGuardia widzą samolot wbijający się w drugą z wież World Trade Center, są zszokowani. To chwila tak samo dramatyczna jak ta, którą widzieliśmy w telewizji 11 września kilkanaście lat wcześniej.
Paul Greengrass pokazuje bezsilność ludzi w starciu z niewidzialnym wrogiem. Bezsilność pracowników National Air Traffic Control Center, lokalnych stacji kontroli lotów czy lotniska wojskowego. Ale jest w tym filmie również nadzieja. To ona popycha do działań pasażerów lotu nr 93. Ludzi, którzy w krótkim czasie musieli zaakceptować zbliżającą się śmierć. Jednak bardzo szybko zrozumieli, że ofiara z ich życia musi mieć jakiś cel. Nie poddali się do końca. Spadający samolot i zaciemniony kadr na koniec filmu to widok trudny do zniesienia. Ale równocześnie dający satysfakcję moralnej wyższości nad bezmiarem zła.
Tego samego dnia w Nowym Jorku służby miejskie pospieszyły na pomoc ludziom uwięzionym na wyższych piętrach WTC. Ruszyły do akcji, nie zdając sobie sprawy, że mamy do czynienia z zamachem terrorystycznym. Tę historię pokazał w filmie World Trade Center sam Oliver Stone. To nazwisko jest tutaj kluczowe, bo Stone-filmowiec to przede wszystkim reżyser-aktywista. Niemal wszystkie jego dzieła były próbą interpretacji politycznej ważnych wydarzeń w historii Ameryki. Wystarczy wspomnieć takie filmy, jak J.F.K, Pluton czy Urodzony 4 lipca. W porównaniu z tymi filmami World Trade Center jest dziełem kompletnie innym. Stone, podobnie jak Greengrass w Locie 93 skupił się na konkretnym wydarzeniu. Głównymi bohaterami filmu są nowojorscy policjanci, którzy brali udział w akcji ratowniczej tuż przed zawaleniem się bliźniaczych wież. To hołd złożony bohaterom, którzy zostali ranni lub zginęli pod gruzami World Trade Center. Ale jednocześnie jest to obraz dający nadzieję. Symbolizuje ją promyk światła wdzierający się tam, gdzie ktoś czeka na ratunek. Pod tonami gruzu i poskręcanego żelastwa, którego przejmujący zgrzyt co chwilę przypomina, że zostało coraz mniej czasu. Wiedzą o tym John McLoughlin (Nicolas Cage) oraz Will Jimeno (Michael Pena). Policjanci uwięzieni pod zgliszczami w tak zwanym ground zero, gdzie jeszcze niedawno wznosiła się duma Ameryki, kompleks słynnych budynków Światowego Centrum Handlu na Manhattanie.
Stone opowiedział tę historię z perspektywy McLoughlina oraz Jimeno, którzy w klaustrofobicznej przestrzeni swojego więzienia skazani byli na autentyczne piekło. Ale pojawiły się w tym filmie również ich rodziny, przeżywające to samo piekło kilka kilometrów dalej. Podobnie jak setki innych rodzin czekających na wiadomość, co się stało z ich bliskimi. Myślę, że ukazanie dramatycznych wydarzeń z perspektywy pojedynczych osób sprawiło, że World Trade Center jest dziełem ponadczasowym. I w tym momencie przypominam sobie filmy, które, prezentując jednostkowe losy, wykorzystały dramat 11 września do opowiedzenia własnej, fikcyjnej historii. Jeden z nich to Strasznie głośno, niesamowicie blisko Stephena Daldry’ego.
To film o tym, że czas jest najważniejszy. Z jednej strony zawsze płynie za szybko. Z drugiej – jest naszym nieodłącznym towarzyszem, pomaga uporać się z osobistymi stratami, dramatami. Pomaga uwierzyć, że wszystko w naszym życiu ma jakiś cel. Być może ukryty, doraźnie niesprawdzalny. Ale nie zawsze tak myślimy. Nie wtedy, gdy tracimy kogoś naprawdę bliskiego. O tym właśnie opowiada psychologiczny dramat Daldry’ ego. Jego bohaterem jest jedenastolerni Oscar Schell. Nowojorczyk, który w czasie ataków na World Trade Center stracił ukochanego ojca. Wzajemne relacje syna i ojca poznajemy w licznych retrospekcjach. Dowiadujemy się, że Oskar stracił nie tylko rodzica, ale również najlepszego przyjaciela. Dowiadujemy się również, że 11 września rano nie potrafił odebrać telefonu, kiedy ojciec kilka razy dzwonił do domu…
Jak na nowo odnaleźć sens życia, które już nigdy nie będzie takie jak przedtem? Oscar próbuje wypełnić codzienność, która na początku wydaje się nie do zniesienia. I bardzo mocno wierzy, że nieżyjący ojciec pozostawił gdzieś dla niego ostatnią wiadomość. I właśnie tutaj zaczyna się wielkie kino. Wielka jest rola młodziutkiego Thomasa Horna, który przyćmiewa swoich ekranowych partnerów. Toma Hanksa i Sandrę Bullock w roli rodziców. Horn jest równie przejmujący jak wielki Max von Sydow, którego znakomita, drugoplanowa kreacja otrzymała oscarową nominację. Daldry posiada niezwykłą zdolność nawiązania emocjonalnej więzi z aktorami dziecięcymi. Udowodnił to nie pierwszy raz, bo wszyscy pamiętamy dramaty Billy’ego Elliota czy The Hours.
Ten bardzo osobisty wymiar tragedii z 11 września odnalazłam całkiem niedawno w jeszcze jednym filmie. Twój na zawsze to obraz, którego fabuła balansuje między melodramatem a kinem psychologicznym. Tak, jakby reżyser, Allen Coulter, nie potrafił się zdecydować, kto jest jego adresatem. Tyler Hawkins (Robert Pattinson) to zbuntowany siedemnastolatek z Nowego Jorku, trochę przypominający najsłynniejsze wcielenie Pattinsona czyli Edwarda Cullena z wampirycznej trylogii Zmierzch. Jednak bardzo szybko dowiemy się, że pociąg do używek i problemy w kontaktach z ojcem mają swoją przyczynę. To maska skrywająca wrażliwość, pod którą chłopak żyje od czasu samobójstwa Michaela, starszego brata. Ale jest w tej historii coś, co może Tylera wyzwolić. To miłość Ally, którą poznaje latem 2001 roku. W wakacje poprzedzające najbardziej dramatyczne zamachy terrorystyczne, które zdefiniowały XXI wiek. Ostatnia scena filmu pokazuje Tylera pogodzonego z przeszłością, który w pogodny poranek 11 września z uśmiechem spogląda przez okno z biura swojego ojca. Odjeżdżająca kamera pokazuje bliźniacze wieże WTC, a chłopak mówi zza kadru do swojego nieżyjącego brata: „I love you. I miss you. I forgive you”.
Filmy Daldy’ego i Coultera to głęboka, humanistyczna refleksja o tym, że nasze życie jest jak liść niesiony przez wiatr. Nie zawsze mamy wpływ na to, dokąd ten wiatr zaniesie nas następnego dnia. A zatem „spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”…
Kino od początku swojego istnienia rejestrowało rzeczywistość. Potrafi także tę rzeczywistość interpretować. Od niemal samego początku reaguje na wydarzenia, które są dla ludzkości doniosłe i ważne, ale również bolesne i dramatyczne. To, co wiąże się z 11 września, to temat ciągle aktualny, niczym niezabliźniona rana. To problematyka, która z pewnością będzie mieć swoją filmową kontynuację, bo polityczne skutki zamachów terrorystycznych z 2001 roku odczuwamy do dziś. Również w sferze emocjonalnej jako jedno z najbardziej traumatycznych doświadczeń XXI wieku.