„Interstellar” w kontekście współczesnego science fiction…

Kinga Dyndowicz

„Interstellar” w kontekście współczesnego science fiction…

Nie lubię najnowszego kina science fiction, ale miałam spore oczekiwania związane z dramatem „Interstellar”. Przede wszystkim ze względu na nazwisko Christophera Nolana, który jako reżyser nigdy mnie nie rozczarował. Tak stało się również i teraz. Najnowsze dzieło twórcy „Incepcji” i „Memento” to obraz, który zachwycił mnie swoim realizmem. Nigdy wcześniej nie widziałam tak sugestywnej wizji degradacji naszej planety. Paradoksalnie, osiągnięto ten efekt bez technologicznych fajerwerków, co w przypadku tej pierwszej części filmu ma moim zdaniem kluczowe znaczenie. Coś, co sprawia, że wizja Nolana wydaje się prawdopodobna. Amerykańska grupa rockowa Kansas nagrała kiedyś piosenkę, która dziś jest klasykiem. „Dust In The Wind”: „Jesteśmy tylko pyłem na wietrze…”. Właśnie o tym opowiada moim zdaniem „Interstellar”. Również w wymiarze metaforycznym, czego idealnym przykładem jest Nolanowska wizja teorii względności. Paradoks upływającego czasu. Trzy godziny gdzieś w kosmosie, oznaczające ponad dwadzieścia lat na Ziemi. Czas, nad którym nie mamy kontroli i nigdy mieć nie będziemy. Gdzieś między wierszami pojawia się istotne pytanie o etyczny wymiar eksploracji kosmosu w obliczu prozaicznych potrzeb ludzi na Ziemi. Ale twórcy nie oceniają. Sugerują jedynie, że zaawansowana technologia w służbie astrofizyki może okazać się kiedyś w przyszłości punktem zwrotnym w historii naszego gatunku. Jednak po obejrzeniu filmu dotarło do mnie, że to krok na który nie jesteśmy gotowi i długo się będziemy. Kto wie, być może wielu innych aspektów tego obrazu nie powinniśmy odczytywać dosłownie. Po raz pierwszy pomyślałam o tym w momencie, gdy bohater Michaela Caine’a cytuje Dylana Thomasa: „Do not go gentle into that good night…” w towarzystwie muzyki Hansa Zimmera to jeden z najbardziej niesamowitych fragmentów filmu…

Obserwuję karierę Christophera Nolana od samego początku. Nigdy nie zapomnę, jak ogromne wrażenie zrobiło na mnie „Memento” w 2000 roku. Guy Pearce w roli Leonarda cierpiącego na utratę pamięci krótkotrwałej. Mężczyzny próbującego rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci swojej żony. Utrwalanie kluczowych informacji w postaci tatuaży na własnym ciele. Nieoczekiwany zwrot akcji w ostatnich scenach filmu… Od premiery „Memento” minęło 14 lat, w ciągu których twórca trylogii „Mroczny Rycerz” wyrósł na jednego z najciekawszych twórców współczesnego Hollywoodu. Co ciekawsze, na twórcę cenionego zarówno przez widzów jak i krytyków. Wracając jednak do kina science fiction: „Interstellar” odebrałam jako obraz wzorcowy w swoim gatunku. Coś, co dzisiaj jest rzadkością.

Mój krytyczny stosunek do współczesnej fantastyki naukowej ma swoje powody. Wraz z narodzinami technologii cyfrowej większość filmów tego rodzaju straciło pozory realności. Tego, co pozwalało uwierzyć, że świat wykreowany przez filmowców jest prawdziwy. A na tym polega przecież magia kina. Zdarza się wtedy, gdy oglądając film zatracamy się, zapominamy, że to tylko fikcja. Z całej historii science fiction najlepszym obrazem, spełniającym te kryteria, jest dla mnie „2001 Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka. Klasyk z 1968 roku, który prawie 50 lat po swojej premierze ciągle wydaje się dziełem aktualnym i współczesnym. Zastosowane w nim efekty specjalne po prostu nie mają sobie równych. Wyznacznikami jakości są dla mnie również dwa genialne obrazy Ridleya Scotta – „Obcy” oraz „Łowca androidów”. Oba doczekały się zresztą kinowej premiery wersji reżyserskich. Klasyk z udziałem Sigourney Weaver w roku 2003, dramat z Harrisonem Fordem jeszcze w latach 90. A taka premiera po latach to przecież dowód najwyższego uznania. Dowód na to, że film broni się bez względu na upływ czasu.

Niestety, w zestawie tym nie ma miejsca dla innego dzieła Scotta czyli „Prometeusza”. Mimo olśniewającej techniki, będącej połączeniem niesamowitych zdjęć Dariusza Wolskiego z animacją cyfrową. Ta strona realizacji filmowej zasługiwała na Oscary. Była tak sugestywna, że niektórych obrazów nie można zapomnieć. Ale dotyczy to wyłączne obrazu, bo fabułę filmu można opisać w kilku zdaniach. Schematyczna, chwilami aż nazbyt przypominająca sceny i pomysły z „Obcego”. W wielu wywiadach Ridley Scott podkreślał, że jego dzieło to próba odpowiedzi na pytanie skąd pochodzimy. Dla mnie właśnie to pytanie to największy, lecz kompletnie niewykorzystany potencjał filmu. Filmu, który przy swoim rozmachu realizacyjnym powinien zachwycać, a pozostawia nas raczej obojętnymi. No, może z jednym małym wyjątkiem, którym jest David.

Pokładowy android zagrany przez świetnego Michaela Fassbendera. Gwiazdę głośnego również u nas niezależnego dramatu „Wstyd” w reżyserii Steve’a McQuenna. Jak na ironię, David wydaje się bardziej ludzki niż wszyscy pozostali pasażerowie Prometeusza razem wzięci. Jednak mimo wad nie jest to dla mnie film do końca zły. Skupiając się na technologicznej wiarygodności swojego dzieła, Ridley Scott po prostu nie opanował całości. To słabszy tytuł w dorobku perfekcjonisty, który już wiele lat temu ustawił bardzo wysoką poprzeczkę dla swojej własnej twórczości.

A co z zeszłoroczną „Grawitacją”? Z całą pewnością nikt nie spodziewał się tak wielu Oscarów. Oczywiście byłam pewna, że obraz Alfonso Cuarona zdobędzie statuetki w kategoriach technicznych. Sama byłam też zdania, że nagrodę za zdjęcia powinien dostać Emmanuel Lubezki. Ale dlaczego film nagrodzono za reżyserię? Jedno jest pewne: od strony wizualnej „Gravity” wydaje się filmem w stu procentach autentycznym, co niełatwo osiągnąć. Żaden inny gatunek nie jest tak bardzo uzależniony od upływu czasu. Patrząc pod tym kątem, „Grawitacja” ma szansę stać się współczesnym klasykiem. Również ze względu na uniwersalny wymiar opowiedzianej historii. Mnie jednak zabrakło tu jednej podstawowej rzeczy. Ludzkich emocji. Niezwykłych charakterów. Tego namacalnego dowodu na to, że za olśniewającym zapleczem technologicznym stoi talent człowieka. To, czego zabrakło mi w „Grawitacji”, odnalazłam właśnie u Nolana. Wracając jednak do superprodukcji z Sandrą Bullock i Clooneyem – czy obraz, który w 90 procentach został zrealizowany z wykorzystaniem green boxu nadal jest filmem fabularnym? Być może tak, jak animacja powinien stanowić zupełnie odrębną kategorię? To, moim zdaniem, dość istotne pytanie w kontekście przyszłości kina…