Hołd dla kina nowej przygody

Maciej Dowgiel

Chcemy kręcić filmy, jakie sami kiedyś oglądaliśmy.
George Lucas, Steven Spielberg[1]

Motto, które przyświecało twórcom zaliczanym do nurtu kina nowej przygody, czyli przede wszystkim George’owi Lucasowi i Stevenowi Spielbergowi, zapewne przypadło do gustu także Jamesowi Gunnowi, reżyserowi obu części Strażników Galaktyki. Trudno jednoznacznie określić, czy wynika to z jego osobistych preferencji czy wyłącznie ze sprawdzonych strategii ekonomicznych, bazujących na schematach wywiedzionych z serii dzieł, które odniosły sukces finansowy. Nie ma za to wątpliwości, że w przypadku Strażników… mamy do czynienia z dziełem „paradoksalnym”: na wskroś przewidywalnym i na wskroś oryginalnym.

Kino nowej przygody z kultowymi dla niego seriami Gwiezdne wojny czy Indiana Jones wypracowało schematy narracyjne odwołujące się do ulubionych przez widzów gatunków: westernu, melodramatu, science fiction, filmu przygodowego lub katastroficznego. W zasadzie wyciągnęło z nich to, za co widzowie je szczególnie uwielbiali i zgrabnie przeniosło do gatunkowych hybryd spod znaku nowej przygody. Można nawet powiedzieć, że dzięki swoistemu zdekonstruowaniu gatunków i ubraniu ich w nowe szaty zrewolucjonizowało gatunkowe postrzeganie dzieł i od nowa wytworzyło wyznaczniki, dzięki którym dziś rozpoznajemy niektóre filmowe gatunki. Jeżeli działanie twórców z lat 70., 80. i 90. uznać można za gatunkowe strategie postmodernistyczne, na zasadzie analogii Strażnicy Galaktyki jawią się jako dzieło post-postmodernistyczne. A może nawet, by nie mieszać pojęć wprowadzających często dość subtelne znaczeniowe niuanse, post-post-postmodernistyczne?

W Strażnikach… odnaleźć możemy wręcz dosłowne cytaty z dzieł kina nowej przygody. Pojawiają się wizualne rozwiązania nawiązujące do serii filmów o Indianie Jonesie, Mad Maksie, a także do E.T., Powrotów do przyszłości czy nawet Dnia Niepodległości, Armagedonu, serialu Knight Rider. W końcu pojawia się sam Kaczor Howard, jako swoisty hołd dla zapomnianych już dziś kultowych postaci epoki. Grają one podwójne role. Z jednej strony są smaczkami dla widzów, dla których były to dzieła oglądane w dzieciństwie i wczesnej młodości, z drugiej zaś wskazują na pewną ciągłość i powtarzalność postaci czy motywów, do czego przyzwyczaił nas filmowy postmodernizm. W końcu zaś rzuca się w oczy ikoniczność rodem z Gwiezdnych wojen, z których także zaczerpnięta została konstrukcja głównego bohatera Star-Lorda, poszukiwacza własnej tożsamości, życiowego celu i motywacji do walki ze złem — niczym Luke Skywalker, wychowywany bez ojca, którego po odnalezieniu bohater musi w końcu zgładzić. Wątków, postaci i nawiązań są dziesiątki (o ile nie setki), co sprawia, że film można oglądać praktycznie w nieskończoność, odnajdując w nim coraz to nowe aluzje. „Potencjalnym zadaniem dla odbiorcy może stać się chociażby konieczne ujednolicenie licznych tropów i konwencji, które wypełniają dane uniwersum”[2].

Trudno też jednoznacznie, podobnie zresztą jak i w wielu filmach nowej przygody, wskazać określnik gatunkowy. Pojawiają się w nim bowiem motywy charakterystyczne dla wielu gatunków, ale i odrębnych, rozpoznawalnych dzieł niemieszczących się w ustalonych przez krytykę filmową ramach. „Popularne gatunki zawsze dostarczały gatunkowych kombinacji (…), jednakże zasięg współczesnej hybrydyzacji został zintensyfikowany do niespotykanego poziomu złożoności intertekstualnych form odbioru. (…) Popularne gatunki zaczynają angażować swoich odbiorców na tak wysokim poziomie intertekstualnej lektury, że «tradycyjne przekonanie o stabilności oraz zintegrowanym zestawie narracyjnych i stylistycznych konwencji ulega rozregulowaniu»[3]. To zaś sprawia, że nie oglądając Strażników Galaktyki, nie możemy zrekonstruować jednego spójnego świata przedstawionego, stylistyki czy konwencji gatunkowej. Mimo wszystko podczas seansu nie czujemy się jednak zagubieni. Prowadzeni przez nasze filmowe przyzwyczajenia wytworzone przy odbiorze wcześniejszych dzieł cytowanych, czujemy się zaopiekowani i bezpieczni. Świat ekranowy, choć niejednolity i nieznany, okazuje się bezproblemowo rozpoznawalny.

Wśród badaczy pojawia się nawet koncept wprowadzenia nowego postgatunku, jakim ma być „film marvelowski”, z jego konkretnymi, powtarzalnymi elementami: „Wśród powszechnie realizowanych wzorców «typowego» filmu marvelowskiego muszą się znaleźć zatem: «ludzki» superbohater (na wzór komiksowych oryginałów mający bogate życie osobiste i emocjonalne), zauważalna liczba rozproszonych w ramach fabuły nawiązań do ogólniejszego uniwersum Marvela oraz, złośliwie mówiąc, charakterystyczny punkt kulminacyjny filmu zakładający powstrzymanie spadającego statku/miasta…”[4].

Pac-Man, POP i Jeff Koons

Budowanie fabuły Strażników Galaktyki na drzemiących w widzach sentymentach związanych z kinem nowej przygody, ale i szeroko rozumianej kulturze popularnej trzech ostatnich dekad XX wieku, bez wątpienia wyszło twórcom rewelacyjnie. Oprócz nawiązań do filmów, odnajdujemy tu wiele utworów muzycznych, które sytuują część historii w latach 80. minionego wieku. Przeboje muzyki popularnej nie tylko kojarzą się z pewną epoką, ale przede wszystkim są odrębnym komentarzem do oglądanych na ekranie wydarzeń. Mało tego, część scen rozgrywa się w towarzystwie muzycznych hitów, czyniąc z nich swoiste współczesne teledyski. To zaś pozwala nam traktować Strażników Galaktyki jako space operę utrzymaną w konwencji musicalu. Biorąc pod uwagę, że wciąż mamy do czynienia z kinem superbohaterskim, traktować ich można jako pewien przełom i… godny naśladowania precedens. To muzyczne założenie zostało ściśle zaplanowane i wykorzystane marketingowo. Jeszcze przed premierą pierwszej części filmu w sklepach pojawiła się płyta Awedome Mix vol. 1, zapowiadająca przeboje, które pojawią się w filmie. Były one na tyle istotne, że oparta została na nich promocja filmu.

Jednak nie tylko muzyka jest nośnikiem pamięci minionych czasów. Pojawiają się w Strażnikach Galaktyki także nawiązania do kultowych gier, takich jak choćby Pac-Man, czy animacji telewizyjnych, np. He-Man. Punkt odniesienia stanowią kultowi aktorzy i piosenkarze, do których zaliczyć można pojawiających się epizodycznie Davida Hasselhoffa czy młodego Kavina Bacona zapamiętanego z musicalu Footloose. W końcu zaś sam dobór aktorów drugoplanowych to także swego rodzaju ukłon w kierunku gwiazd z lat 80. Epizodycznie w drugiej części pojawia się Sylvester Stalonne, czyli kultowy Rambo, Rocky, Sędzia Dread… W rolę Ego wciela się sam Kurt Russell, bożyszcze nastolatek i ikona „twardziela”. Zresztą jego rola wydaje się uzasadniona. Swą urodą uwiódł przecież w latach 80. matkę Petera Quilla, czyli Star-Lorda.

Jeżeli przyjrzymy się zaś dokładniej wykreowanemu przez Ego królestwu, odnaleźć możemy w nim wiele elementów nawiązujących do sztuki elitarnej (?). Ogrody z wielkoformowymi kwiatowymi rzeźbami czy szklano-plastikowe figury młodego Ego wydają się zainspirowane twórczością Jeffa Koonsa, kontynuatora dadaizmu, popartu i komentatora szeroko rozumianej popkultury. To on w latach 80. stworzył warte miliony dolarów bibeloty, takie jak choćby porcelanową figurkę Michaela Jacksona z małpką Bubbles, która równie dobrze znajduje swe miejsce w najważniejszych galeriach świata, jak i na ówczesnych straganach z tandetą. Zresztą o tym świadczy już sama nazwa serii, w ramach której figurka powstała, czyli Banality. To poruszanie się na granicy kiczu także jest pewnym symptomem epoki, do której wielowymiarowo nawiązują twórcy Strażników Galaktyki.

Międzygalaktyczna psychoterapia

Współczesny superbohater musi być straumatyzowany. Tej strategii od dawna trzymają się twórcy komiksów i filmów, które powstają na ich kanwie. Dwaj najpopularniejsi bohaterowie z konkurencyjnej dla Marvela stajni Detective Comics — Batman i Superman — to sieroty, które widziały śmierć swoich rodziców. Podobnie nieco jak marvelowski Spider-Man czy niektórzy, wykorzystywani i odrzucani, mutanci z drużyny X-Menów. Nie ma zatem wątpliwości, że bycie „super” wcześniej naznaczone zostaje cierpieniem. Owa trauma, kwalifikująca superbohaterów na psychoterapię, bezwzględnie, choć czasami ironicznie, wybrzmiewa w konstrukcji wszystkich Strażników Galaktyki. Star-Lord przeżył w dzieciństwie śmierć matki, po czym wychowany został przez porywacza, który prócz zbójeckich umiejętności przekazał mu strach przed byciem zeżartym (sic!). Drax Niszczyciel stracił żonę i córkę, co ukształtowało go jako nieco bezmyślnego mściciela-osiłka. Szop Rocket poddany został serii eksperymentów genetycznych, czyniących z niego inteligentnego, acz pozbawionego empatii szaleńca. Gamora to adaptowana córka Thanosa (podobieństwo leksykalne do Tanatosa, greckiego boga śmierci, jest nieprzypadkowe), „usynowiona” po tym, jak wcześniej ojczym wybił całą jej rodzinę i rasę. Nebula, przyszywana siostra Gamory, została zmodyfikowana cybernetycznie i genetycznie przez ojczyma, na skutek niedoskonałości wynikającej z tego, iż ciągle przegrywała walki z siostrą. W końcu ostatni, chciałoby się powiedzieć — jedyny normalny, członek zespołu strażników — Groot, humanoidalne drzewo, niezbyt rozgarnięte, acz totalnie wyluzowane, co zapewne przyczyniło się do tego, że od razu stał się postacią kultową.

Wszystkich, z wyjątkiem tego ostatniego, do bycia strażnikiem (wcześniej przestępcą) predestynuje jakaś trauma skrywana pod buńczucznym wizerunkiem wojownika lub wojowniczki. Walka o szeroko rozumiane dobro staje się dla nich formą terapii nadającej sens życiu i… stopuje ich w szalonych zamiarach szybkiego wzbogacenia się kosztem innych. Są to jednostki, stosując bardzo uproszczoną psychoanalityczną klasyfikację freudowską, których id (system popędów) zostaje oswojone przez superego (instancję kontrolną). Znany od dziesięcioleci mechanizm psychologiczny zostaje przez naszych bohaterów potwierdzony, mało tego, czyni z nich bohaterów pozytywnych, można powiedzieć godnych naśladowania.

James Gunn, reżyser Strażników Galaktyki bawi się psychologicznymi motywacjami bohaterów, nie tylko konstytuując ich charakterystyki, ale przede wszystkim zestawiając je w drugiej części serii z bohaterem negatywnym, biologicznym ojcem Star-Lorda — Ego. Nie robi z tego tajemnicy, nadając mu wprost imię odnoszące się do jednej z najważniejszych struktur osobowości. Jako że jest ona u niego dominująca, czyni z niego szaleńca opętanego manią objęcia władzy nad światem. Nie działają u niego mechanizmy superego, a więc nie ma on żadnej kontroli nad swymi popędami i potrzebami. Zgodnie ze swoją wizją buduje idylliczny świat, tworzy historię i, nie mogąc znaleźć towarzysza swych działań, morduje kolejnych potomków.

Te przejaskrawione pop-psychoanalityczne wtręty, mające wywołać efekt humorystyczny, czynią ze Strażników… film fantastyczny, w ścisłym sensie tego słowa, przypowieść o całkiem ludzkich słabościach, niedoskonałościach i wynikających z nich niegodziwościach. Jednocześnie dodaje to dziełu cech melodramatyzmu, wbrew pozorom ważnego składnika kina superbohaterskiego. W końcu zaś z kosmitów czyni bohaterów, z którymi rasa ludzka bez problemu może się w pełni identyfikować.

Rozszerzanie uniwersum Marvela, czyli dywersyfikacja kosmosu

Zastanawiający jest w uniwersum Strażników Galaktyki całkowity brak jednej planety — Ziemi. Brak w filmie ludzi, co ułatwiłoby niektórym widzom identyfikację, jest swego rodzaju strategią, zabezpieczającą szerzej pojmowane uniwersum Marvela przed wyczerpaniem. Po Ziemi stąpają już przecież Avengersi i X-Meni. Można zaś przypuszczać, że po pewnym czasie ich formuła zostanie wyeksploatowana, a nawet znudzą się odbiorcom. Dlatego zawczasu Strażnikami… Marvel rozszerza swe uniwersum o całą galaktykę, deklarując ustami twórców, że „to będzie opowieść wyłącznie o Strażnikach, której rolą nie będzie nawiązywanie do czegokolwiek innego”[5]. „Geneza naszych postaci miała miejsce w obrębie Universum Marvela, ale chcemy zrobić z nimi coś zupełnie niezależnego”[6]. Tym samym, łącząc różne mniejsze uniwersa bohaterów, pojawia się dla Marvela szansa na praktycznie nieskończoną liczbę kontynuacji. Co zresztą powoli zaczynają wcielać w życie, pamiętając o zasadzie, która przyświeca im od powstania tego komiksowego wydawnictwa, później zaś medialnego konglomeratu: „Jeśli w jednym komiksie widzisz ciemne chmury, to w następnym spadnie deszcz”[7]. Strażnicy Galaktyki w końcowych scenach deklarują wprost (jak niegdyś Terminator), że jeszcze na ekrany powrócą.

Bibliografia:

  1. Jerzy Szyłak i inni, Kino nowej przygody, Gdańsk 2011.
  2. Reed Tucker, Mordobicie. Wojna superbohaterów Marvel kontra DC, przeł. Krzysztof Kurek, Warszawa 2018.
  3. Tomasz Żaglewski, Kinowe uniwersum superbohaterów, Warszawa 2017

[1] Za: Jerzy Szyłak i inni, Kino nowej przygody, Gdańsk 2011, s. 12.

[2] Tomasz Żaglewski, Kinowe uniwersum superbohaterów. Analiza współczesnego filmu komiksowego, Warszawa 2017, s. 86–87.

[3] A. Ndalianis, Neo-Baroque Aestetics and Contemporary Entertainment, The MIT Press, Cambridge 2005, s. 96-97 [za:] Żeglewski, op. cit., s. 87.

[4] T. Żaglewski, op. cit., s. 231.

[5] James Gunn o Strażnikach Galaktyki [za:] T. Żaglewski, op. cit., ss. 236-237.

[6] Chris Pratt wcielający się w rolę Star-Lorda [za:] T. Żaglewski, op. cit., s. 237.

[7] Reed Tucker, Mordobicie. Wojna superbohaterów Marvel kontra DC, Warszawa 2018.