„Grindhouse vol. 1: Death Proof”,
reż. Quentin Tarantino
Kinga Dyndowicz
Kiedy ponad 20 lat temu po raz pierwszy zetknęłam się z twórczością Quentina Tarantino, byłam w szoku. Takiego podejścia do kina dotychczas nie znałam. Po raz pierwszy zobaczyłam na ekranie taką ilość przemocy, która tutaj była gloryfikowana. Nie pamiętam już gdzie widziałam po raz pierwszy „Reservoir Dogs”, ale pamiętam premierę „Pulp Fiction” w łódzkim Bałtyku w 1994 roku. Początki mojej pracy w nieistniejącym już od lat Radiu Manhattan. Trafiłam do ekipy audycji Cinema Time jako osoba odpowiedzialna za muzykę filmową. Płyty kompaktowe były u nas jeszcze wtedy towarem deficytowym, a ja miałam do nich dostęp. Soundtrack „Pulp Fiction” pojawiał się wtedy na naszej antenie wiele razy, a Quentina Tarantino okrzyknięto cudownym dzieckiem popkultury. Filmowcem, który uczynił swoim znakiem firmowym mruganie okiem do widza. Zabawę konwencjami odwołującą się do naszej wiedzy z historii filmu. Jednym z najlepszych przykładów takiego podejścia do kina wydaje mi się „Death Proof” z 2007 roku. Obraz będący dość nietypowym hołdem dla hollywoodzkiej klasyki sprzed lat. I chyba z tego powodu tak dobrze go zapamiętałam. Również ze względu na nawiązania do tak lubianej przeze mnie stylistyki kina drogi…
Wszelkie próby opowiadania fabuły „Death Proof” mijają się tutaj z celem. Jak zawsze u tego reżysera jest ona banalna, stanowiąca jedynie pretekst do tego, co ma nas zaszokować, rozbawić. Bo w gruncie rzeczy chodzi o wspomnianą już wcześniej zabawę w kino. To jedyna zasada, która tutaj obowiązuje. Wszak wszystko już kiedyś było. Najlepiej wie o tym sam Tarantino, który przed rozpoczęciem kariery filmowca pracował w wypożyczalni kaset wideo. Oglądał tam wszystko, co się dało. Począwszy od kina gatunków, a skończywszy na żenujących B-klasowych produkcjach. Trudno się zatem dziwić, że jego autorskie pomysły i scenariusze stanowią syntezę amerykańskiego kina. Jego esencję, która w kolejnych konfiguracjach zaskakuje nas niezmiennie od czasów Tarantinowskiego debiutu.
„Grindhouse vol. 1″ to przede wszystkim wyraz ogromnego sentymentu twórcy do kina minionych epok. Pierwszym tego sygnałem jest filmowa czołówka, stylizowana na produkcje sprzed kilkudziesięciu lat, łącznie z metryczką informującą o rodzaju wykorzystanego nośnika. W intencji Tarantino, będącego również autorem zdjęć, taśma miała sprawiać wrażenie starej. I tak jest w istocie. Film nakręcono bowiem w systemie Todd-AO, który był popularną metodą realizacji i projekcji na taśmie 65-milimetrowej w latach pięćdziesiątych. Kolejny znak to muzyka. Zapomniane utwory z szaf grających i zakurzonych, winylowych płyt. Piosenki, które w połączeniu z obrazem zaczynają tworzyć zupełnie nową jakość. Są w końcu wtręty autotematyczne. Te oczywiste, obecne w dialogach i te, które widz musi odgadnąć sam. Specyficznym punktem odniesienia są w obu przypadkach samochody. Stare auta dla miłośników przeżyć ekstremalnych. Samochody, które masowo rozbijano na planach filmowych lata temu, o czym z rozrzewnieniem wspomina na ekranie Stuntman Mike. Genialny Kurt Russell z twarzą pooraną bliznami. Wspomina, bo kaskaderskie ewolucje na czterech kółkach już dawno zastąpiła technologia CGI.
U Tarantino nie ma jednak czczego gadania i rozprawa o rozpędzonych maszynach zamieni się wkrótce w makabryczny pościg po amerykańskich bezdrożach. Przypomni on nie tylko „Znikający punkt” przywoływany kilka razy przez bohaterów, ale również sceny z takich klasycznych dzieł jak „Pojedynek na szosie”, „Bullitt” czy „Francuski łącznik”. Aby być konsekwentnym, Tarantino pokaże te sceny nie posiłkując się komputerami, lecz rozbijając najwspanialsze samochody Ameryki z początku lat siedemdziesiątych. Z impetem przyprawiającym o autentyczny zawrót głowy, sugestywnie wspomagany przez szalone bohaterki. Bo „Death Proof” to głównie głodne wrażeń kobiety i wspomniany Mike–psychopata, którego podrasowana maszyna przeraża tak samo jak klatka Hannibala Lectera.
Na tym jednak nie koniec niespodzianek. Pod płaszczykiem perwersyjnej czy wręcz odrażającej sensacji kryje się nie tylko zabawa filmowymi konwencjami. Nie tylko tęsknota za czasem bezpowrotnym i utraconym. To również opowieść o odwiecznej wojnie płci. O antagonizmach obecnych zawsze wtedy, gdy rolę kobiety i mężczyzny sprowadzimy do podmiotowości, kojarzonej z rolami seksualnymi. Finałowa sekwencja pościgu to w gruncie rzeczy walka o dominację, wynikającą ze społecznie przypisanych nam funkcji. Funkcji, które tutaj stanowią stereotyp w znaczeniu archetypu, pierwotnego podziału na mężczyznę i kobietę. Na polujących i upolowane. Tarantinowskie spojrzenie na męski archetyp może być dla wielu zaskoczeniem. Zdecydowanie mniejszym dla tych widzów, którzy pamiętają ewolucję kobiecego bohatera w takich filmach jak obie części „Kill Billa”, „Jackie Brown” czy wspomniane już kilka razy „Pulp Fiction”. Jedno jest pewne, każdy kolejny film, w którego realizacji brał udział Quentin Tarantino jest jak puzzle z pogubionymi elementami. Wychodząc z kina nigdy nie wiemy o filmie tego wszystkiego, co chcielibyśmy wiedzieć. To potęguje głód filmowej lektury. Chęć ponownego uczestnictwa w niebezpiecznej grze, od której zagrożeń oddziela nas na szczęście magia kinowego ekranu.