Feel-good movies, czyli „jakby życie się do nas uśmiechało”, cz. III

Elwira Rewińska

Filmy poprawiające nastrój, wprawiające w dobry humor są niejako na drugim biegunie filmów artystycznych, autorskich (czytaj: ważnych i poważnych, „trudnych”), tworzących Historię Kina. Feel-good movies są niemniej istotne, ważkie, a dodatkowo przypominają, że kino jest też rozrywką, i to taką, która nie musi być trywialna i głupia. Te kameralne filmy są arcydziełami w tworzeniu atmosfery, trudnej do nazwania aury. Te historie, zanurzone nieraz w kojącej melancholii inkrustowanej drobinami subtelnego humoru, pokazują świat pozbawiony ostrych kantów, ale jednocześnie rzeczywistość „niezagłaskiwaną”. Pod względem formalnym filmy te zwykle nie zaskakują widza, choć nieraz są wyszukane – jak Amelia Jean-Pierre’a Jeuneta, a pozorna prostota Jarmuschowskiego Patersona też przecież nikogo nie zwiedzie. Opisane filmy realizowane są przez interesujących reżyserów, z doborową obsadą i muzyką, która otula obraz i duszę. Problemy społeczne, psychologiczne, egzystencjalne pokazane są w lżejszy sposób. Ale właśnie dzięki tej „lekkości” mogą działać jak swoisty „wyzwalacz” – marzeń, pragnień i… przemyśleń.

Człowiek spotyka człowieka

Pan od muzyki (2004) Christophe’a Barratiera
Ten francuski film sprzed szesnastu lat nie stracił nic ze swojego czaru i powabu, swoistej, głównie wyczarowanej za sprawą muzyki, magii. Wspomnienie światowej sławy dyrygenta Pierre’a Morhange przenosi widza do domu dla sierot wojennych. W tej szkole z internatem, prowadzonej żelazną ręką dyrektora żandarma, przebywał tuż po wojnie nastoletni Pierre. Pewnego razu pojawia się w niej wychowawca i nauczyciel – samotny, niespełniony kompozytor Clèment Mathieu. Wiedziony niezawodną, pedagogiczną czy po prostu ludzką intuicją, wprowadza w tym świecie bezmyślnej dyscypliny inne metody. Ci trudni do opanowania dotąd chłopcy, z wojennymi traumami, „poddają się”, nie bez oporów, miękkiemu, dobremu prowadzeniu nauczyciela muzyki. Clèment Mathieu do serc i umysłów chłopców dociera przez muzykę, wszak muzyka łagodzi obyczaje… Nauczyciel zakłada chór, dzięki któremu te dzieciaki, wcześniej bez nadziei na przyszłość, doświadczą tego, że inne, dobre i piękne życie jest możliwe. Ten optymistyczny w swej wymowie film, porównywany do Amelii, tej współczesnej filmowej Pollyanny, ma coś z bajki – dobrzy zostają nagrodzeni, a źli poniosą zasłużoną karę.

Pan od muzyki to czuła opowieść, bez łatwego sentymentalizmu, choć nie wstydzi się wzruszeń. Odtwórca tytułowej roli, Gèrard Jugnot, mówi, że stworzył postać Chaplinowską, śmieszno-smutną i tylko z pozoru słabą. Nietrudno go polubić – i wychowankom, i widzom. Oryginalny tytuł filmu – Chórzyści – zbyt chyba abstrakcyjny, został zastąpiony, tym razem trafnie, tytułem odsyłającym do szkolnego doświadczenia, ale i do… wiersza Zbigniewa Herberta Pan od przyrody. Charyzmatyczny nauczyciel, podniesiony na duchu pożegnaniem uczniów (scena z karteczkami wyfruwającymi z okna cudownym patosem dorównuje finałowi Stowarzyszenia Umarłych Poetów), czuje „radość i przypływ optymizmu”, a widz razem z nim.

Mój najlepszy przyjaciel (2006) Patrice’a Leconte
Nie ma chyba bardziej zniechęcającej prezentacji postaci filmowej niż pierwsze ujęcia, w których poznajemy Francois. Trudno dać mu szansę, a jednak… Oto Francois (Daniel Auteuil): oschły, dość arogancki, niezdolny do empatii właściciel galerii sztuki. Nie ma przyjaciół, tylko współpracowników i klientów. Jego wspólniczka Catherine (Julie Gayet) wyrzuca mu, że woli przedmioty od ludzi i że jest niezdolny do przyjaźni. Tej gorzkiej prawdy, którą potwierdzają przy urodzinowym stole (!) pozostali, Francois nie przyjmuje, twierdząc, wbrew oczywistości, że ma wielu przyjaciół. Zakłada się z Catherine o cenną wazę antyczną, że w ciągu 10 dni przedstawi jej swojego najlepszego przyjaciela. Tę wazę nabył na ostatniej aukcji za 200 tysięcy euro, powodowany niezrozumiałym dla siebie samego impulsem. Pewny siebie, odwiedza kolejnych „kandydatów” na przyjaciela, nawet kolegę z podstawówki, by usłyszeć, że nie tylko nie są jego przyjaciółmi, ale wręcz go nie lubią i nigdy nie lubili. Dni mijają, Francois ogarnia panika, a przyjaciela jak nie było, tak nie ma. I oto na scenę wchodzi Bruno (Dany Boon), prostoduszny, rozmowny taksówkarz. Francois dziwi łatwość i naturalność, z jaką Bruno nawiązuje kontakty z ludźmi, nawet nieznajomymi. Bruno jest, jak mówi francuskie porzekadło, „za dobry, za głupi”, więc, zdaje się, Francois wykorzystuje tę dobroć i naiwność. Zwierza się taksówkarzowi: „Jedni są słabi w sporcie, a ja w przyjaźni. Chcę być jak pan”. Na usprawiedliwienie pyszałkowatego marszanda można dodać, że nie jest w tym osamotniony. Dowodem wykupione w księgarni egzemplarze poradnika Jak znaleźć przyjaciela i wykład na temat przyjaźni przed prawie pełną salą, który rozpoczyna konstatacja: „Przyjaźń to temat najczęściej przedstawiany w książkach, w życiu natomiast jest najrzadszym zjawiskiem”. „Nauka” zaczyna się od magicznej formuły M-U-S – miły, uśmiechnięty, szczery. „Akcja” tej poważnej komedii, błyskotliwej i dowcipnej, rozwija się od jednej mikrosytuacji do kolejnych, w których Francois nie robi oszałamiających postępów, Bruno jednak nie traci cierpliwości. I tu należy się zatrzymać, ponieważ czekają na widza liczne narracyjne „pułapki”.

Jeśli ktoś odniesie wrażenie nieprawdopodobieństwa psychologicznego i tym samym pewnej sztuczności scenariusza, to nie będzie to mylne odczucie. Ten koncept fabularny jest nie tylko świadomy, ale wręcz celowy, film bowiem jest parabolą, przypowieścią i tak należy go odbierać. Jest niejako ilustracją wielu przeświadczeń na temat przyjaźni i przyjaciół, choćby takich, że przyjaciela nie można kupić; przyjaciel to ktoś, na kim można polegać; to ktoś, do kogo można zadzwonić o trzeciej nad ranem. Ta paraboliczność i wspomniana „ilustracyjność” nie wpływa na przebieg akcji, wypełnionej zabawno-wzruszającymi scenkami, a także dość zaskakującymi zwrotami akcji i mocnym finałem. Ale życie tej historii dają aktorzy. Otóż wizerunki protagonistów, dobranych kontrastowo (rożna sytuacja życiowa, materialna, postawa wobec ludzi, temperamenty…), są zniuansowane. Obaj odtwórcy głównych ról reprezentują aktorstwo najwyższej próby – ulubiony aktor Patrice’a Leconte Daniel Auteuil, ten Stradivarius aktorstwa, jak mówi o nim w jednym z wywiadów reżyser, oraz mniej dotąd znany Dany Boon. Chociaż niektórzy recenzenci uważają, że ten francuski komik „skradł show” Danielowi Auteuil. Powiedziałabym raczej, że się doskonale uzupełniają, dopełniają i oddziałują na siebie. Liczne sytuacje, nieodparcie zabawne, skłaniające zarazem do namysłu, prowadzą do dramatycznego finału, zwieńczonego wzruszającą sceną, która w innym wykonaniu byłaby może emocjonalnym kiczem, ale nie jest, właśnie dzięki charyzmie tego aktorskiego duetu.

Niebagatelną rolę odgrywa w tej opowieści starogrecka waza, ów symbol przyjaźni, z wizerunkiem Achillesa i Patroklosa, o którą jest zakład. Waza ta, stale obecna, niczym motyw sokoła w noweli, wpływa na wydarzenia i ma znaczenie symboliczne. Tak więc film może zainteresować na kilku poziomach: jest zręcznie, inteligentnie opowiedzianą historią, bawi, wzrusza, skłania do refleksji – zgodnie z zasadą, wywodzącą się ze starożytności: docere, delectare, movere. Sprawdzony od czasów Cervantesa i Diderota schemat – para bohaterów, których różni wszystko, pokazuje, jak taka „idealnie niedobraną para” nie tylko się dogaduje, ale, po wielorakich perypetiach, prawdziwie zaprzyjaźnia. A widz może łatwo zaprzyjaźnić się z filmem Patrice’a Leconte.

Niebanalne historie z niezwykłym pejzażem w tle

Pokój z widokiem (1985) Jamesa Ivory’ego
Pokój z widokiem to kongenialna adaptacja powieści Edwarda Morgana Forstera pod tym samym tytułem. Młodziutka Angielka Lucy Honeychurch odbywa pod opieką ciotki Charlotty swoją pierwszą zagraniczną podróż. Oczywiście do Włoch, oczywiście do Toskanii… We florenckim pensjonacie, dzięki zabawnemu nieporozumieniu, poznaje grupkę ekstrawaganckich osób – pastora Beebe, pisarkę pannę Lavish, a także dwóch panów Emersonów. Wszyscy oni, na różny sposób, wykraczają poza ramy konwenansu towarzyskiego, w jakim wzrastała Lucy. Włoskie przeżycia dziewczyny, spontaniczny i zakochany w niej George Emerson, pozwolą jej na rozeznanie się w swoich uczuciach. Po powrocie do Anglii Lucy będzie inną osobą. Ten kostiumowy dramat miłosny opowiedziany z lekkością i humorem, rozgrywający się w aurze beztroski, w klimacie jakby wiecznego lata, ujmuje swoją urodą – nie tylko scenerii, ale także wdziękiem wielowymiarowych bohaterów. Doborowa obsada pozwala smakować niuanse gry aktorskiej najwyższej próby. Spacer po Florencji Maggie Smith (ciotka Lucy) i Judi Dench (panna Lavish), tych dam brytyjskiego kina, jest wydarzeniem samym w sobie. Denholm Elliott i Julian Sands, panowie Emersonowie, to jeden z sympatyczniejszych filmowych duetów złożonych z ojca i syna. Helena Bonham Carter w roli Lucy, której przemianę wewnętrzną śledzimy z zaciekawieniem i rozbawieniem zarazem, jest nagrodą samą w sobie, podobnie jak pan Beebe, w tej roli Simon Callow, znany z filmu Cztery wesela i pogrzeb. I wreszcie, last but not least, Daniel Day-Lewis – w drugoplanowej roli Cecila Vyse – skalą możliwości aktorskich i różnorodności wcieleń zaskakuje po raz kolejny. To zderzenie kultur i ludzi, złotych pól Toskanii z zielenią angielskiej wsi, spontaniczności, pewnej dzikości temperamentów Włochów z powściągliwością, chłodem i dystansem Anglików przynosi znakomite psychologiczne i artystyczne efekty. Do Pokoju z widokiem wraca się z sentymentem i ciekawością, rozbawieniem i zadumą zarazem. A tym widzom, dla których to będzie pierwsze spotkanie z tym filmem, można tylko zazdrościć.

Lawendowe wzgórze (2004) Charlesa Dance’a
Oto recepta na świetny, niebanalny film: damy angielskiego kina, prywatnie wieloletnie przyjaciółki, siostry w filmie Lawendowe wzgórze, Kornwalia jako sceneria tego kameralnego dramatu i młody skrzypek-rozbitek. Prosta historia, a zarazem niezwykła. Otulona pewną dzikością pejzażu wybrzeża kornwalijskiego i przytulnością domu sióstr; codzienne życie mieszkańców rybackiej osady, jakby nieświadomych zbliżającej się katastrofy II wojny światowej.

Życie sióstr – starszej Janet (Maggie Smith) i młodszej nieco Ursuli (Judi Dench) – płynie w spokojnej rezygnacji, nie jest pozbawione jednak radości codzienności: pielęgnowanie przydomowego ogrodu, wspólne posiłki i spacery plażą, dbałość o estetykę otoczenia, wieczory z książką i radiem… Siostry, tak różne – Janet energiczna, praktyczna, Ursula natomiast bardziej „romantyczna”, skłonna do zadumy – cechuje ujmujący sposób bycia, są powściągliwe w okazywaniu emocji, taktowne nawet w małych nieporozumieniach. Zdaje się, że tylko ten aktorski duet mógł wyrazić typowo angielską rezerwę i ciepło wzajemnych relacji sióstr. W dramatycznych okolicznościach w życiu starszych pań pojawia się młody człowiek, Andrea (Daniel Brühl). Oto pewnego pogodnego poranka, po sztormowej nocy, kobiety znajdują na plaży rozbitka. Opiekują się zdrowiejącym młodzieńcem i, mimo bariery językowej, zaprzyjaźniają się z nim. Andrea, z upływem czasu, z podopiecznego staje się gościem i wreszcie, domownikiem. Sympatyczny młodzieniec, utalentowany skrzypek, zaczyna odgrywać coraz większą rolę w życiu sióstr, rozświetla je swoją obecnością i muzyką. Te kobiety „w kwiecie wieku” (Ladies in Lavender – to oryginalny tytuł filmu) dzięki Andrei „rozkwitają”. Są bardziej radosne, uśmiechnięte, dbają bardziej o wygląd, pielęgnują w sercu, zwłaszcza Ursula, nienazwane nadzieje. W swojej trosce o młodego mężczyznę „prześcigają się” w uprzyjemnianiu mu rekonwalescencji – karmią frykasami, sprowadzają skrzypka ze wsi… Jednak to Ursula bardziej angażuje się emocjonalnie w tę, nie tylko z jej strony, przyjacielsko–synowską relację. Obecność młodego skrzypka poruszyła w niej, nomen omen, głęboko ukryte, najczulsze struny. Pojawienie się w sąsiedztwie Olgi (Natascha McElhone) sprawia, że siostry, dotąd rywalizujące ze sobą, jednoczą się, tworzą wspólny front przeciwko „zagrożeniu”, jakim staje się w ich odczuciu młoda, piękna malarka. Oczywiście, nie mogą „uwięzić” Andrei, mają tego świadomość. Decyzja Olgi przyspiesza tylko bieg wydarzeń. Andrea musi pójść swoją drogą.

Ten mądry film o smutku, melancholii przemijania, ale także o wyrażeniu zgody na nie, rozjaśniają sceny subtelnego humoru. Nauka angielskich słówek jako źródło zabawnych nieporozumień czy wyprawa sióstr do miasteczka, do „krawca ojca”, to naturalnie zabawna scena, w której silny zmysł oszczędności, zwłaszcza występujący u Janet, walczy z równie silnym pragnieniem wystrojenia młodego podopiecznego. Żywy, wręcz rubaszny humor, zgodnie z tradycją szekspirowską, wnosi służąca Dorcas (Miriam Margolyes), której podejście do Andrei jest przyziemne i bardzo praktyczne – jak już jest, to niech chociaż… obierze ziemniaki. Również sceny zakupu świeżych ryb czy świętowania żniw w Domu Ludowym wnoszą lokalny koloryt.

Jednak to uczucia, ich subtelny portret, to główny temat tego nie-melodramatycznego, ale wzruszającego filmu. Przede wszystkim chodzi o emocje sióstr, których życiu rumieńców dodał Andrea, by powrócić mogły następnie do swojej bledszej, spokojniejszej egzystencji. Pierwsze i ostatnie ujęcie – spacer sióstr brzegiem morza – stanowi klamrę filmu i ramę ich życia, które ma swój urok, a także głębszy sens. Pogodne przemijanie, zgodne i przyjemne, serdecznie czułe współistnienie dwóch kobiet, naturalne przyjmowanie tego, co los przynosi, czyż to nie przejaw mądrości życia?

PS Partie solowe skrzypiec słyszeliśmy w wykonaniu Joshui Bella, jednego z wybitniejszych i bardziej popularnych skrzypków na świecie.

Te „miękko” opowiadane historie, których szlakiem podążaliśmy razem przez letnie tygodnie, są dopełnieniem klasyki kina. Przyciszonym głosem mówią o miłości, przyjaźni, samotności, przemijaniu, o cudownej zwykłej codzienności. Tworzą jakby równoległy nurt kina, bardzo ożywczy. Nie sposób wyobrazić sobie świata filmu bez Osiem i pół, La Dolce Vita, Siódmej pieczęci, Fanny i Aleksander czy Zaćmienia i Ofiarowania. Ale bez Don Juana DeMarco, Amelii czy Pana od muzyki byłoby bardzo smutno. Filmy te zostawiają w nas wrażenie, że świat może być też piękny i dobry.

Oglądając te filmy, wychylające się ku dobru i pięknu, lubi się bardziej samych siebie, świat i innych ludzi. Nie da się zaczarować nieszczęść, chorób i śmierci, ale można na chwilę schronić się przed nimi. Przywołanie w tym kontekście słów księdza profesora Józefa Tischnera ma tu chyba sens i może nie będzie nadużyciem: „Cóż więcej można zrobić dla ludzi tak czy owak skazanych na cierpienie? Nie można ich uratować, nie można im ulżyć, można im co najwyżej ofiarować czułość”. Również parafraza słów Marka Bieńczyka wskazuje na szczególną rolę feel-good movies: „…bo też gdy pomyśleć o nich, zwłaszcza dzisiaj, są statkami nieważkości, do których wsiada się i drzwi zamyka, odjazd. Światło dochodzi prze szybę albo palą się wieczorne lampki. Poza światem opowiadamy o świecie – choć na tę jedną chwilę jest cholernie bezpiecznie”.