Feel-good movies, czyli „jakby życie się do nas uśmiechało”, cz. I

Elwira Rewińska

Filmy poprawiające nastrój, wprawiające w dobry humor są niejako na drugim biegunie filmów artystycznych, autorskich (czytaj: ważnych i poważnych, „trudnych”), tworzących Historię Kina. Feel-good movies są niemniej istotne, ważkie, a dodatkowo przypominają, że kino jest też rozrywką, i to taką, która nie musi być trywialna i głupia. Te kameralne filmy są arcydziełami w tworzeniu atmosfery, trudnej do nazwania aury. Te historie, zanurzone nieraz w kojącej melancholii inkrustowanej drobinami subtelnego humoru, pokazują świat pozbawiony ostrych kantów, ale jednocześnie rzeczywistość „niezagłaskiwaną”. Pod względem formalnym filmy te zwykle nie zaskakują widza, choć nieraz są wyszukane – jak Amelia Jean-Pierre’a Jeuneta, a pozorna prostota Jarmuschowskiego Patersona też przecież nikogo nie zwiedzie. Opisane filmy realizowane są przez interesujących reżyserów, z doborową obsadą i muzyką, która otula obraz i duszę. Problemy społeczne, psychologiczne, egzystencjalne pokazane są w lżejszy sposób. Ale właśnie dzięki tej „lekkości” mogą działać jak swoisty „wyzwalacz” – marzeń, pragnień i… przemyśleń.

Trzy muzyczne portrety miast

Trzy filmy, które chcę zaproponować na lato, to muzyczne portrety miast – Berlina, Stambułu i Neapolu. Energetyczna muzyka przemienia znane skądinąd przestrzenie tych miast, budzi do życia, jak Święto wiosny Strawińskiego. Życie Stambułu toczy się w rytmie orientalnych dźwięków, a powstała pod wpływem różnych kultur muzyka neapolitańska potrafi zarazem rozpalić i ukoić.

Rytm to jest to! (2004) w reżyserii Thomasa Grube jest dokumentalnym zapisem niezwykłego eksperymentu. Oto znakomity brytyjski choreograf Royston Maldoom i światowej sławy dyrygent sir Simon Rattle postanawiają wciągnąć w swój świat młodzież zamieszkującą przemysłową dzielnicę Berlina, Treptow. Ci młodzi ludzie, często dzieci imigrantów, nigdy dotąd nie byli w operze, w filharmonii, muzyka klasyczna ich usypia. To karkołomne, zdawać by się mogło, przedsięwzięcie kończy się sukcesem – 250 osób zatańczy na scenie Filharmonii Berlińskiej Święto wiosny Igora Strawińskiego. Występ poprzedzą tygodnie pracy wymagającej wytrwałości, pokonania nieśmiałości i wielu obaw oraz lęków. W czasie prób młodzi ludzie uwierzą w siebie, odkryją niespodziewanie wrażliwość i pasję, która ich uskrzydli.

Pomysł na film Życie jest muzyką z 2005 r. (Crossing the Bridge: The Sound of Istanbul) Fatiha Akina nie jest oryginalny. Ten niemiecki reżyser o tureckich korzeniach zachwycił się, podobnie jak cały świat, filmem o kubańskich muzykach i Hawanie – Buena Vista Social Club (1999) Wima Wendersa – i powtórzył ten koncept, przenosząc swoje zainteresowania do Turcji. Zaprosił niemieckiego awangardowego muzyka Alexandra Hackego, który „oprowadza” widza po muzycznym pejzażu Stambułu, tego miasta na granicy Europy i Azji, Wschodu i Zachodu. Przemierzamy wraz z nim ulice i podwórka tętniące popem, jazzem, rapem, słuchając muzyki, przysłuchując się rozmowom Europejczyka z tureckimi grajkami, poznajemy nie tylko ich poglądy w kwestiach muzycznych, ale także na Turcję i Europę A.D. 2005.

I wreszcie Passione (2010) Johna Turturro najgorętszy z tych filmów (tytuł!!!), film amerykańskiego aktora i reżysera to jedno wielkie, namiętne wyznanie miłości do rodzinnego miasta twórcy. Spacerując po swoim pięknym, jedynym takim mieście, John Turturro tworzy mapę dźwięków i przedstawia mało znaną historię Neapolu. Kadry nie tylko rozbrzmiewają muzyką, melancholijnymi pieśniami jak portugalskie fado czy politycznymi songami i utworami reggae. Neapolitańskie uliczki, zaułki, placyki i plaże ożywają także w zmysłowym tańcu. Film wibruje od dźwięków, ruchu i barw, jego energia sprawia, że chce się żyć.

Co robi kot na ekranie?

„Będąc bardziej z kotem, jesteś bardziej człowiekiem”

Franciszek Klimek

Przedmiotem mojego zainteresowania – i zachwytu – są dwa filmy dokumentalne, opowiadające o kotach i ludziach. Kici, kici (2008) Pawła Łozińskiego to cztery luźno zestawione epizody, których bohaterami są karmiciele kotów. Cztery pory roku, cztery opowieści. „Pani wiosenna” dokonuje autoprezentacji, poczynając od ekstrawaganckiego ubioru, poprzez snucie opowieści o miłościach swojego życia; koty są niejako pretekstem do podjęcia tych tematów. Zresztą bodaj tylko w tym epizodzie nie zobaczymy ani jednego kota – mimo nawoływań i pełnych miseczek. Ale ma rację pani w czerwonym kapeluszu, że „jak im się nie daje jeść, to jedzą ptaszki, szkoda ptaszków”. Lejtmotyw tej pierwszej bohaterki to słowa: „wszystko mija, jak sen wielki”. Zostały koty…

Drugi epizod ściska serce… Smutna pani, spacerując po starych Powązkach, „zabiega” o te dzikie koty zaklęciami: daj się pogłaskać, chodź, zapraszam cię, postaram się o nerki, są smaczniejsze. Kamerze udaje się od czasu do czasu pokazać wśród płyt nagrobnych przemykające koty, które od razu znikają.

W trzecim, jesiennym epizodzie, spotykamy Bożenę i Andrzeja, małżeństwo w średnim wieku. Sami stwierdzają, że tylko koty ich łączą, a oni działają sobie wzajemnie na nerwy. „Nie mogę z tobą wytrzymać już; cicho mi bądź, one sobie poradzą już…”. Wśród tych przygadywań wzajemnych dziwi, że razem idą do parku dokarmiać koty.

I wreszcie epizod zimowy. „Ludzie już śpią o tej porze, kiedy ja wychodzę”. Nocne, zaśnieżone ulice warszawskiego osiedla są tłem dla portretu czwartej „kociary”. Ten kolejny obraz ludzkiej samotności, złagodzonej tym razem tłumną obecnością kotów, wzrusza i skłania do refleksji. „Pani zimowa” zagaduje koty – zaraz koty zjedzą, zaraz będzie do stołu podane. Rozpoznaje „swoje” koty, ich charaktery: Zyzio jest melancholik ze skłonnością do depresji, a Piszczałka – „ładnie patrzy”. Widza nie dziwią słowa bohaterki: „Ja też jestem trochę jak kot”, a ostatnie ujęcie – siedzącej na murku kobiety wśród kotów – przywołuje na myśl św. Franciszka i „świętego Hrabala”…

PS Znamienne, że opiekujący się kotami, to ludzie starsi, smutni i samotni…, koty spełniają funkcję terapeutyczną, łagodzą samotność i smutek przemijania, dają poczucie sensu.

„Koty żyją w miejscu obecnego Stambułu od tysięcy lat. Widziały narodziny i upadki mocarstw oraz rozwój miasta. Opiekują się nimi wszyscy, ale nie mają właściciela. Niezależnie od tego, czy są adorowane, pogardzane czy ignorowane, niezaprzeczalnie są częścią życia każdego mieszkańca”. Motto otwierające film Ceydy Torun Kedi – sekretne życie kotów zapowiada jego treść oraz ideę. Na początku słyszymy z offu: „Bez kota Stambuł straciłby część swojego piękna” i „Kot jest w Stambule czymś więcej niż zwierzęciem”. Ta wyjątkowa pozycja kota w kulturze muzułmańskiej wynika z Koranu, w którym koty otoczone są szczególną czcią. Jedna z opowieści o Mahomecie potwierdza tę pozycję kota – oto pewnego razu kot zasnął na szacie Mahometa, który, by go nie budzić, kiedy przyszła pora modlitwy, wyciął z szaty ten kawałek materiały, na którym drzemało zwierzę. Nie można oprzeć się wrażeniu, że władcą tego miasta nad Bosforem jest kedi, czyli kot. Jego królewska sylwetka dosłownie góruje nad miastem, tak dzieje się w częstych ujęciach na tle zachodu słońca czy kiedy miasto budzi się do życia… Z dachów i wież koty obserwują swoje miasto. W tym sensie film Kedi jest portretem miasta, którego logo jest kot. Intencją reżyserki było podejście filozoficzne, film niesie refleksję nad relacjami z kotami, z naturą, z innymi ludźmi. Twórcom udało się opowiedzieć miasto kotem. Z trzydziestu pięciu kocich (i ludzkich) historii wybrano siedem, aby nie nużyć widza ewentualnym powtórzeniami. Bohaterowie są zróżnicowani – od „ulicznego zakapiora”, po kota „z manierami”, poprzez łowną kotkę-matkę i zazdrosną kocią żonę czy Małego Lwa, postrach szczurów… Zachęcają urodą i elegancją ruchów, niezależnością, wyrazistymi charakterami, których ludzie mogliby im pozazdrościć. Rozkładając się w rozmaitych pozach w najróżniejszych miejscach, demonstrują poczucie bezpieczeństwa i zadomowienia w swoim kocim imperium. Dzięki nim dowiadujemy się wiele o ludziach. Wszyscy mieszkańcy Stambułu kochają koty, ich widok wywołuje uśmiech na twarzach, ręce same wyciągają się do głaskania, a stopy omijają ostrożnie te królewskie stworzenia. Kot stambulski może być nienachalny towarzyszem, inspiracją dla malarzy czy, dosłownie, terapeutą. „Gdy kot miauczy u twych stóp i patrzy na ciebie, to jakby życie się do ciebie uśmiechało”.

W tym potrójnym portrecie – MIASTO – KOT – CZŁOWIEK udało się autorom uniknąć sentymentalizmu, czułostkowości. Kot ma swoją aurę i, mimo prawie symbiotycznej relacji z mieszkańcami Stambułu, jest raczej aspołeczny, strzeże swoich granic. Kot zachował swoją tajemnicę, której transcendencję oddają zbliżenia na kocie oczy, a w poezji niezwykle wyraził ją Charles Baudelaire: „…Po ich lędźwiach rozdajnych płyną skry magiczne/I gwiezdnymi pyłami, jak piach migoczący/Połyskują ich błędne źrenice mistyczne”.

Prowincjonalia

Na wybór świata do filmowego opisywania miało wpływ fotoreporterskie doświadczenie Marcina Sautera. I temu swojemu wielkiemu tematowi – prowincji i jej mieszkańcom – pozostaje wierny w swoich często nagradzanych filmach dokumentalnych i paradokumentalnych.

Oto wraz z pierwszym ujęciem Na północ od Kalabrii (2009) z lotu ptaka krążymy nad pięknie położonym miasteczkiem, by za chwilę, w zbliżeniu, poznać jego mieszkańców. Z tego zbiorowego portretu wyłania się sympatyczna twarz burmistrza – grafomana, młodego księdza, starszej pani, która pragnie towarzystwa mężczyzny, „najlepiej, żeby był jak Karol Strasburger”. Swoisty lejtmotyw stanowią „przemarsze” kilkuosobowej grupki harcerek, z piosenką na ustach, a także rozmowy Włocha z budki telefonicznej, który opowiada – raz ojcu Włochowi, raz marce Francuzce – o tym świecie trochę innym i tak podobnym zarazem do Kalabrii…

Ramą fabularną są przygotowania do festynu, którym żyją mieszkańcy Chełmska i, w finale, jego przebieg, przerwany nagłą (wyreżyserowaną?) burzą… Oto grupa mieszkańców odbywa próby do spektaklu, z którym ma wystąpić. Kilka kobiet uczestniczy w warsztatach kulinarnych, prowadzonych przez znajomego z budki telefonicznej Thierry’ego, aby pochwalić się swoim daniem na festynie. Pan Darek buduje drewniany podest dla przyszłych występów i tańców. Zespół muzyków ćwiczy wybrany repertuar, a burmistrz „doglądający wszystkiego”, tzn. przeszkadzający, flirtuje niewinnie z panią „od Strasburgera”. Pozostali mieszkańcy przyglądają się z życzliwym zainteresowaniem tym przygotowaniom, po prostu są, a lubią być ze sobą. Czy to siedząc milcząco obok siebie na ławeczce, z wtulonym kundelkiem, czy prowadząc niemal pure nonsensowne dialogi na temat, czy to właśnie księdza widać na wieży kościoła? Zaangażowanie trójki rozmówców, oczywisty bezsens tych roztrząsań jest źródłem mimowolnego, ciepłego komizmu. Chełmski slow life.

Reżyser nie ingeruje w ten świat, „nie pomaga” rzeczywistości. Choć nieraz zakreśla pole improwizacji (sceny spacerów księdza z dziećmi do lasu, zaglądanie na próby, szukanie ślimaków itp.). Cierpliwie, z ciekawością i czułością obserwuje mieszkańców miasteczka, którzy ufnie stanęli przed jego kamerą. Nie interesuje go „patologia”, jak choćby Ewę Borzęcką w Arizonie, pokazuje natomiast, jak z siermiężnej rzeczywistości można wykrzesać pozytywną energię.

Może takim odpryskiem szalonych pomysłów, które mogą wpaść do głowy każdemu, są sceny kręconego amatorsko filmu science fiction o cudownie absurdalnym posmaku. Miks monotonnie podawanych, zwyczajnych kwestii, z elementami scenografii i kostiumu SF, wykonanych z papier mâchè przynosi niezwykły efekt komiczny. A upadająca kosmiczna wieża startowa przypomina wieżę z 8 i pół Federico Felliniego, w którym film science fiction również nie zostaje zrealizowany… I jeszcze te twarze aktorów amatorów, z mocnym, cyrkowym makijażem, rozbłyskujące w ciemnościach rozświetlanych błyskawicami – przecież to także Fellini!

Wśród „naturszczyków”, mieszkańców Chełmska, zobaczymy twarze zawodowych aktorów oraz współpracowników i przyjaciół reżysera – Marcina Janosa, jako młodego księdza, Macieja Cuske, który przeprowadza „wywiady”. Włoch Thierry Paladino, scenarzysta, jest, wzorem Marcela Łozińskiego, „katalizatorem” niektórych sytuacji. Suma indywidualnych, pojedynczych czy grupowych portretów tworzy syntezę prowincji – takiej samej w Chełmsku, Kalabrii, wszędzie. Dzięki humanistycznej postawie reżysera ten społeczny mikrokosmos staje się uniwersalną opowieścią o ludziach takich jak my, z podobnymi marzeniami jak tęsknoty kilku nastolatek. Tak więc Marcin Sauter filmując zwyczajność (bliski jest w tym czeskiemu kinu – żeby przypomnieć trylogię Formana czy duet Hrabal–Menzel), osiąga wymiar uniwersalny.

Oddać klimat miejsca, dodać istotności drobiazgom, przez samo nakierowanie na nie kamery, pokazać nie-dzianie się, czyli życie in crudo, to, jak się zdaje, artystyczne kredo Sautera: od budowania drewnianego podestu po jego demontaż, a pomiędzy nimi „sytuacje incydentalne” (Waldemar Bawołek).

Oglądając te filmy, wychylające się ku dobru i pięknu, lubi się bardziej samych siebie, świat i innych ludzi. Nie da się zaczarować nieszczęść, chorób i śmierci, ale można na chwilę schronić się przed nimi. Przywołanie w tym kontekście słów księdza profesora Józefa Tischnera ma tu chyba sens i może nie będzie nadużyciem: „Cóż więcej można zrobić dla ludzi tak czy owak skazanych na cierpienie? Nie można ich uratować, nie można im ulżyć, można im co najwyżej ofiarować czułość”. Również parafraza słów Marka Bieńczyka wskazuje na szczególną rolę feel-good movies: „…bo też gdy pomyśleć o nich, zwłaszcza dzisiaj, są statkami nieważkości, do których wsiada się i drzwi zamyka, odjazd. Światło dochodzi prze szybę albo palą się wieczorne lampki. Poza światem opowiadamy o świecie – choć na tę jedną chwilę jest cholernie bezpiecznie”.

Ciąg dalszy propozycji filmów poprawiających nastrój już za 2 tygodnie 😀.