Ekspres polarny i nie tylko…
Kinga Dyndowicz
Boże Narodzenie to chyba jedyne święta, które stanowią nasz punkt odniesienia przez całe życie. Przywołują w pamięci Wigilie sprzed lat i ludzi, których już nie ma. Kiedy ubieram choinkę, myślę między innymi o moim Dziadku. To on był kiedyś Mistrzem Ceremonii. A ja cichym asystentem. Potwornie przejętym, bo Dziadek chorował na serce i wystarczyła jedna stłuczona bombka, żeby zaraz zażywał nitroglicerynę. Po raz ostatni nasz wspólny magiczny rytuał odbył się w 1982 roku, a zatem właśnie mija od tego momentu 35 lat. Rok później, kiedy Dziadka już nie było, to ja sama poszłam do naszego lasu w rodzinnej Naprawie po moje pierwsze drzewko. W wieku 11 lat, w domu bez ojca przejęłam część dorosłych obowiązków. Stałam się prawie „mężczyzną”. Byłam dumna i wzruszona. Uwielbiałam wówczas utwór zespołu Skaldowie pt. Będzie kolęda ze słowami Wojciecha Młynarskiego. Winylowa płyta z tą właśnie piosenką bardzo często towarzyszyła nam podczas świątecznych przygotowań. Do dziś mam do tego utworu ogromny sentyment, bo bez względu na upływ czasu nigdy nie zapomnę tamtych dni. Dni, gdy nie byłam jeszcze świadoma, że są rzeczy, które tracimy w naszym życiu bezpowrotnie. Tak jak w filmie Obywatel Kane Orsona Wellesa… Sławny i bogaty Charles Foster Kane umiera samotnie w ogromnym domu, upuszczając w chwili śmierci szklaną kulę z padającym śniegiem i wypowiadając słowo ‚Różyczka’. Ostatnia sekwencja filmu wyjaśnia, że ‚Rosebud’ to stare drewniane sanki, na których Charlie jeździł, będąc małym chłopcem…
To piękne wspomnienie związane z klasyką kina jest dla mnie kwintesencją tego, jak widzę dzisiaj filmy świąteczne. Zdecydowanie bardziej wolę określenie „filmy z padającym śniegiem w tle” i, rzecz jasna, są to wybory bardzo subiektywne. Nie zawsze dotyczą typowych filmów, które kojarzą nam się ze świętami Bożego Narodzenia. Jednym z takich nietypowych tytułów jest dla mnie dramat Family Man Bretta Ratnera z Nicolasem Cage’em w roli głównej. Bohater filmu przeżywa w wigilijny wieczór coś w rodzaju snu na jawie. Widzi wtedy, jak mogłoby wyglądać jego życie, gdyby wiele lat wcześniej podjął zupełnie inne decyzje związane ze swoją przyszłością. I to doświadczenie jest dla bohatera ostatnią deską ratunku. Kilka minut wcześniej bogaty, samotny makler giełdowy z Wall Street wychodzi ze swojego wielkiego i pozbawionego życia mieszkania na ulice Nowego Jorku do pobliskiego sklepu na Manhattanie. Spotkanemu mężczyźnie mówi, że pędzi szczęśliwe życie, w którym nie brak mu nikogo i niczego. Następnego dnia, 25 grudnia, budzi się w towarzystwie dawnej miłości z czasów college’u, którą opuścił kilkanaście lat wcześniej. Tuż obok bawi się dwójka ich dzieci, a wytworne mieszkanie zmieniło się w mały domek na przedmieściach. W swoim alternatywnym życiu Jack nie jest już bogatym biznesmenem, lecz skromnym właścicielem sklepu z oponami. To zwyczajne i prozaiczne życie na początku jest dla niego szokiem. Jednak po pewnym czasie Jack doznaje objawienia…
Czy bohater filmu dostanie szansę, by naprawić przeszłość? Są tacy, którzy twierdzą, że nie ma powrotów. Ale są też historie, które uświadamiają nam, że nigdy nie jest za późno, by odmienić nasze życie – choćby uwierzyć w prawdziwy cud Bożego Narodzenia. Tak jak Ebenezer Scrooge z niezapomnianej Opowieści wigilijnej Karola Dickensa. Książki doczekała się wielu ekranizacji. Wśród nich znalazły się tak wyjątkowe adaptacje, jak ta z udziałem Muppetów z wytwórni Jima Hensona i Michaelem Caine’em w roli Scrooge’a. Ale film oparty na tej ponadczasowej książce zrealizował również Robert Zemeckis. Jego ekranizacja miała swoją premierę w 2009 roku i był drugą animacją komputerową zrealizowaną przez tego reżysera. Wszystko zaczęło się pięć lat wcześniej. Na ekrany kin na całym świecie trafił wówczas Ekspres polarny.
Od samego początku The Polar Express z wytwórni Warner Bros miał dla mnie potencjał ponadczasowych klasyków filmowych adresowanych do dziecięcej widowni. I była to dla mnie zupełna nowość. Wcześniej byłam bowiem zdania, że animacja cyfrowa to nic innego, jak technologiczne fajerwerki niemające nic wspólnego z uczuciem czy magią. I właśnie wtedy zobaczyłam film Roberta Zemeckisa. Obraz mający w sobie to nieuchwytne „coś”, które pozwoliło mi uwierzyć, że rzeczy niemożliwe zdarzają się naprawdę. W tej olśniewającej baśni odnalazłam coś o wiele głębszego, niż w większości beztroskich filmów świątecznych. Być może dlatego, że ten obraz wykreował swój własny, odrębny świat. Coś w stylu świata równoległego, który pamiętamy choćby z takich historii, jak Czarnoksiężnik z Krainy Oz. Nie znam książki, którą napisał Chris Van Allsburg i która stała się podstawą ekranizacji Ekspresu polarnego, ale ci, którzy ją czytali, z pewnością poczuli się jak w domu, słysząc historię rozpoczynającą się od słów: „W wigilię świąt Bożego Narodzenia, wiele, wiele lat temu…”.
Ja poczułam się tak natychmiast, bo ciszę i zadumę tych wyjątkowych Świąt kocham, odkąd pamiętam. I co roku w skrytości ducha celebruję czas wspomnień związanych z choinką i śniegiem, którego obfitość w czasach mojego dzieciństwa – dosłownie i w przenośni – zwalniała bieg historii. Nikt się nigdzie nie spieszył. To prawda, że żyło się skromniej, ale także spokojniej. Natomiast prezenty od Mikołaja pachniały tak pięknie, jak nigdy później – pomarańczami i czekoladą, które wówczas były rarytasem. Wracając jednak do filmu Zemeckisa, jego główny bohater to ktoś, kogo mogłabym nazwać swoim alter ego, bo jako dziecko przy okazji każdych Świąt marzyłam o takiej przygodzie.
Młody bohater, którego imię ani razu nie zostaje wypowiedziane, pewnego wieczoru słyszy w oddali dźwięk dzwonków przy saniach. Jest akurat w tym wieku, kiedy dzieci zaczynają wątpić w istnienie starszego, rubasznego pana w czerwonym stroju i z siwą brodą… Wizualna strona filmu jest niezwykła. Oczywiście od czasu premiery filmu w 2004 roku animacja komputerowa ewoluowała. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet z dzisiejszej perspektywy sceneria, w której rozgrywa się akcja filmu wygląda zjawiskowo. Wróćmy jednak do chłopca, który oprócz dźwięku dzwonków słyszy jednocześnie wjazd pociągu na pobliską stację. Wybiega przed dom niezauważony przez rodziców, w szlafroku i nocnych pantoflach. Z pociągu z napisem „Ekspres polarny” wysiada konduktor i zaprasza głównego bohatera do środka. Czy tajemniczy pociąg jest miejscem dla niedowiarków? Konduktor informuje, że cel podróży to biegun północny, gdzie „zobaczyć, znaczy uwierzyć”… Tak jak w scenie, w której nasz młody bohater odnajduje pod choinką maleńki dzwoneczek, ofiarowany mu osobiście przez Świętego Mikołaja. To prezent wyjątkowy, którego zaczarowany dźwięk usłyszą tylko wybrani.
Ekspres polarny od samego początku był dla mnie czymś więcej niż tylko filmem dla dzieci. Opowiedział bowiem historię, z którą może identyfikować się wielu z nas. Pokazał bohatera, który z potrzeby przeżycia czegoś czystego i wzniosłego pozwala sobie na kaprys bycia kimś, kto uwierzył w magię niemożliwego. Wracam do tej animacji prawie każdego roku. I zachwycam się takimi momentami, jak samotny lot biletu na wyjątkową podróż, który w jednej ze scen wylatuje z kieszeni chłopca i szybuje nad ośnieżonymi szczytami, aby kilka minut później ponownie wrócić do swojego właściciela. To przecież niezwykły bilet. Zupełnie jak piórko z ostatnich scen Forresta Gumpa… Czy reżyser Robert Zemeckis świadomie nawiązał tym pomysłem do swojego filmu, który powstał dekadę wcześniej? Tego nie wiem, ale takie same skojarzenia miał po premierze Ekspresu polarnego nieżyjący już Roger Ebert, znakomity krytyk amerykański. Zemeckis przypomniał w swojej animacji o tym, że Boże Narodzenie jest darem, który nie zdarza się każdego dnia. Ta konkluzja nie byłaby tak oczywista, gdyby nie odrobina pesymizmu, perfekcyjnie rozegrana w motywie samotnego, smutnego malucha, mieszkającego w skromnym domu na uboczu. Pod koniec filmu przeczuwamy, że jego kłopoty nie znikną. Ale nawet on, na ten jeden dzień, otrzymał dar zapomnienia o prozie życia…
Nie każdy taki dar otrzymuje. I właśnie o tym opowiada dramat Noel (Czekając na cud) w reżyserii aktora Chazza Palminteri. To niezależny film o tych, którzy spędzają święta samotnie. Są wśród nich i tacy, którzy tę samotność chcieliby porzucić za wszelką cenę. Choćby nastolatek, który postanawia zrobić wszystko, by spędzić Boże Narodzenie na izbie przyjęć dziecięcego szpitala. W miejscu, które przypomina mu o najpiękniejszych świętach w jego życiu. Ale to film wyjątkowy z jeszcze jednego powodu. Zagrało w nim dwóch bardzo znanych, nieżyjących już aktorów. Obaj zmarli tragicznie, a dramat Noel do dziś pozostaje najmniej znanym tytułem w ich dorobku. Mowa o Robinie Williamsie i Paulu Walkerze. To również jeden z moich ulubionych filmów z padającym śniegiem w tle. Jednak ze względu na ciężar gatunkowy trudno go nazwać typowym filmem świątecznym.
Obok wspomnianych, nieżyjących już gwiazd równie znakomite kreacje stworzyli w nim Susan Sarandon i Penelope Cruz oraz Alan Arkin. Wracam do tego filmu w każde Święta również za sprawą pięknej ballady Winter Light, kompozycji Alana Menkena w wykonaniu Adama Pascala.
Oczywiście, wśród moich ulubionych filmowych piosenek na tę porę jest znacznie więcej utworów. We wspomnianym Ekspresie polarnym znajdziemy piękne kompozycje Alana Silvestri, z których największym sentymentem darzę ballady Believe oraz When Christmas Comes To Town. Słowa jednej z nich przypominają: We were dreamers not so long ago… Słuchając jej, zawsze zastanawiam się, kiedy następuje ten moment, w którym przestajemy być marzycielami i porzucamy naszą dziecięcą wrażliwość. Czy dorastanie i wejście w dorosłość zawsze oznaczają bezpowrotne rozstanie z tą częścią naszej osobowości? Myślę, że na to pytanie każdy z nas musi odpowiedzieć sobie sam. I będzie miał taką możliwość już 24 grudnia…