Dokąd może zaprowadzić młodzieńcze zakochanie?
Magdalena Piątek
Publiczne Gimnazjum nr 1 w Woli Rzędzińskiej
Wydaje się, że „Moonrise Kingdom” Wesa Andersona, to kolejna zwyczajna, szczęśliwie kończąca się historia o miłości dwojga młodych ludzi. Byłoby tak, gdyby nie to, że reżyser ukazał przygodę zakochanych w całkowicie inny sposób. Film ten obejrzałam niedawno, a z projekcji wyszłam zdumiona i zaskoczona. Jest on dla mnie po prostu dziwny.
Film, mający premierę w 2012 roku, opowiada historię z lat sześćdziesiątych XX wieku, czyli z dosyć dawna. Nastoletni Sam (Jared Gilman) i Suzy (Kara Hayward) zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia za kulisami teatralnego przedstawienia. Od tej pory zaczęli wysyłać do siebie listy i rozmawiali ze sobą na przeróżne tematy, pogłębiając w ten sposób swoje uczucia i budując bliskie relacje, aż do stworzenia więzi miłości. Niby banalna historia jak wiele innych, ale gdy młodzi postanawiają uciec – Sam z obozu harcerskiego, a Suzy ze swojego rodzinnego domu, by się spotkać i ze sobą przebywać – historia jest coraz ciekawsza. Młodzi myślą, że życie razem, założenie rodziny, posiadanie domu jest bardzo łatwe i wszystko przychodzi „ot tak”. Niestety, gdy rodzice dziewczyny odnaleźli ich razem w namiocie, postanowili ich raz na zawsze rozdzielić. Kolejne problemy pojawiały się dosyć szybko – Sam został odrzucony przez adopcyjnych rodziców i musiał pójść do sierocińca, czego nie chciał kapitan Sharp (Bruce Willis), który zdążył go bardzo polubić. Niespełniona miłość i rozstanie dwojga młodych, zakochanych ludzi w końcu doprowadziły do tego, że młodzi chcieli skoczyć z dachu, popełniając tym samym samobójstwo we dwoje. Deszcz i gwałtowna burza sprawiają, że scena ta jest jeszcze bardziej emocjonująca. Policjant postanowił podejść do nich i porozmawiać o tym, jak mogą rozwiązać swoją trudną sytuację. Przekonał ich do tego, że kiedy zaadoptuje chłopca, będą mieli możliwość spotykania się. Tak właśnie się stało, czego mogliśmy się domyślić.
„Kochankowie z Księżyca” to połączenie dobrego scenariusza Wesa Andersona i Romana Coppola, świetnej muzyki Alexandre’a Desplat, zaskakujących efektów specjalnych i wielu innych bardzo ważnych filmowych elementów, wpływających na kształt i odbiór tego filmowego obrazu..
Dobrze dobrane światło, scenografia i kostiumy aktorów sprawiają, że atmosfera faktycznie „wygląda” na lata sześćdziesiąte ubiegłego stulecia. Muzyka, która mimo swojej odrębności, dobrze „wpasowuje” się w film; zwiększa emocje widza, dlatego że jest bardzo głośna, rytmiczna i podniosła. Kolejny element, czyli efekty specjalne są dla mnie najbardziej dziwnym z wszystkich dziwnych elementów tego filmu. Przykładem jest piorun, który trafia w chłopca. Wygląda on tak mało realistycznie i okazuje się być tak zaskakującym efektem, że element ten nie był dla mnie dramatyczny, ale raczej śmieszny.
Gra aktorska jest po prostu dobra. Jared Gilman w roli Sama, w moim odczuciu, sprawiał wrażenie spłoszonego, ale zorganizowanego chłopaka. Z kolei Kara Harward grająca drugą główną bohaterkę zdawała się być zdemoralizowana. Bruce Willis zaskoczył mnie tym, że uwierzyłam, że jest kapitanem Sharpem, a nie głównym bohaterem „Szklanej pułapki”, z którą w każdym filmie go kojarzę.
Ogólne wrażenia po obejrzeniu „Zakochanych z Księżyca” są dobre. Jest to film, który mnie zaskoczył swoją dziwnością. Mówiąc wprost: nie spodziewałam się, że ta filmowa produkcja będzie aż taka inna, w dobrym tego słowa znaczeniu. Film ten jest godny polecenia ludziom, którzy lubią kino mające do opowiedzenia ciekawą historię w ciekawy i niebanalny (oryginalny) sposób.