„Dallas Buyers Club”
Moje filmy 2014
Kinga Dyndowicz
Choć trudno mi w to uwierzyć, rok 2014 dobiega końca. I właśnie dlatego grudzień stał się dla mnie pretekstem do filmowych podsumowań. Nie spisuję niczego w stylu „listy przebojów”, raczej wspominam te tytuły, które w mijającym roku zrobiły na mnie największe wrażenie. Dramat, o którym myślę w tej chwili, miał swoją światową premierę w roku 2013. Ale do polskich kin dotarł dopiero po rozdaniu Oskarów, dokładnie 14 marca 2014. Ten obraz to „Dallas Buyers Club”. Laureat trzech statuetek Amerykańskiej Akademii Filmowej i dowód na to, że przejmujące ludzkie historie obronią się zawsze i wszędzie. Bez względu na upływ czasu…
„Witaj w klubie” to prawdziwa historia Rona Woodroofa. Elektryka, który nie oczekiwał od życia niczego poza sex and drugs and rock’ n’ roll. Do chwili, gdy dowiedział się, że ma AIDS i zostało mu 30 dni życia. Oglądając film, nie znałam większości faktów. Dopiero po obejrzeniu dramatu Jeana Marca Vallee dowiedziałam się, że Woodroof był człowiekiem, który zorganizował w Ameryce pierwszy półlegalny system opieki medycznej dla nosicieli wirusa HIV. Były lata 80. Wiedza na temat choroby raczkowała. Leczenie odbywało się metodą prób i błędów. Woodroof szmuglował do Stanów Zjednoczonych środki, które nie miały certyfikatu amerykańskich koncernów farmaceutycznych. Oczywiście nawet najciekawsza historia nie byłaby przekonująca, gdyby nie spełniała kilku podstawowych kryteriów. Kluczem do sukcesu „Witaj w klubie” są przede wszystkim wybitne kreacje aktorskie. Ta najważniejsza to Matthew McConaughey, gwiazda „Interstellar”, najnowszej superprodukcji Christophera Nolana i aktor, który w latach 90. miał emploi amanta grającego drugorzędne role w kiepskich komediach romantycznych. Potem na wiele lat zniknął, aby powrócić w wielkim stylu w dramacie „Mud” Jeffa Nicholsa w roku 2012. Jednak dopiero „Dallas Buyers Club” jest właściwą odpowiedzią na skalę jego talentu.
Co zrobiło na mnie największe wrażenie? To, że McConaughey jest w tym filmie niemal nierozpoznawalny ze względu na znaczną utratę wagi. Podobnie Jared Leto, który wciela się w rolę przyjaciela i „biznesowego” partnera Woodroofa. Rayon jest transseksualistą, który na początku wzbudza w Woodroofie odrazę i zażenowanie. Te dwie postaci i ich wzajemna relacja ewoluują w stronę nierozerwalnej więzi, wzajemnego szacunku i zaufania. Genialna jest scena, kiedy obydwaj spotykają w sklepie dawnego kumpla Woodroofa. Zapijaczonego homofoba, którego Woodroof zmusza do podania ręki przyjacielowi. I to jest jeden z najważniejszych momentów w filmie…
Oto niezwykła historia zwykłego człowieka. Dramat nieuleczalnej choroby, który rodzi empatię i sprawia, że wszystko się w naszym życiu przewartościowuje. Dramat, dzięki któremu stajemy się kimś lepszym. „Nieszczęścia potrzebne do szczęścia”, o których pisał kiedyś ks. Jan Twardowski. Właśnie tak rozumiem obraz Jeana Marca Vallee. Kanadyjczyka, którego znałam dotychczas wyłącznie z jednego filmu. Świetnego dramatu „C.R.A.Z.Y.” wypełnionego muzyką lat 60. i 70. Wracając jednak do „Witaj w klubie”; McConaughey oraz Leto od początku mieli moim zdaniem największe szanse na Oskary w kategoriach aktorskich. Większe niż ktokolwiek inny. Nie tylko ze względu na otrzymane wcześniej Złote Globy, czyli nagrody przyznawane dorocznie przez zagranicznych dziennikarzy akredytowanych w Hollywood. Nie tylko ze względu na metamorfozę fizyczną. Bo wybitna kreacja jest procesem, na który składa się moim zdaniem nie tylko okres zdjęciowy. I nie chodzi wyłącznie o to by stracić lub przytyć 20 kilogramów. Najważniejsza jest odwaga, by pokazać swoje ciało i emocje w sposób, na jaki nas nie stać w realnym życiu. W całej historii kina taką odwagę miało niewielu…