Chce się żyć – motyw nieuleczalnej choroby w filmie
Kinga Dyndowicz
Nie od dziś wiadomo, że najbardziej poruszające historie pisze życie. Bardzo często właśnie takie historie trafiają później na ekran. Wśród nich jest wiele dramatów podejmujących problematykę nieuleczalnej choroby. A mimo to inspirujących, udowadniających, że ludzki hart ducha i niezłomność w dążeniu do celu potrafią pokonać największe słabości. Równocześnie są to filmy o tym, ile znaczą miłość i wsparcie drogich nam ludzi. Tak dzieje się w filmie, który od połowy stycznia podbija polskie ekrany. Cudowny chłopak, którego bohaterem jest August Pullman, to wzruszająca historia dziecka cierpiącego na rzadką chorobę genetyczną, zespół Treachera Collinsa. Jednak pretekstem, by poruszyć wspomniany temat stał się dla mnie zupełnie inny obraz. W pierwszych dniach lutego trafił do polskich kin film Breath (Pełnia życia). Ten biograficzny dramat, będący reżyserskim debiutem aktora Andy’ego Serkisa, miałam okazję zobaczyć już w październiku i od tamtego momentu pozostaję pod jego ogromnym wrażeniem. To również obraz oparty na prawdziwych wydarzeniach. Jego głównymi bohaterami są Robin oraz Diane Cavendish, rodzice znanego producenta filmowego Jonathana Cavendisha, odpowiedzialnego między innymi za sukces Dziennika Bridget Jones.
Akcja dramatu, w którym znakomitą kreację stworzył Andrew Garfield, rozpoczyna się pod koniec lat 50. XX wieku. Podczas pobytu w Afryce 28-letni Robin Cavendish – zamożny Brytyjczyk i obieżyświat – zapada na polio. Efektem ostrej infekcji wirusowej jest nieodwracalny paraliż od wysokości kręgosłupa szyjnego. W czasach, gdy wszyscy cierpiący na polio wegetowali w czterech ścianach szpitala, w upiornych maszynach podtrzymujących podstawowe funkcje życiowe, Cavendish stał się ambasadorem osób niezdolnych do samodzielnej egzystencji i pierwszym na świecie użytkownikiem wózka inwalidzkiego oraz przenośnego respiratora. Jednak zanim tak się stało, młode małżeństwo musiało stawić czoła bezlitosnej diagnozie lekarzy, a rokowania nie pozostawiały złudzeń. Trzy miesiące życia…
Od całkowitej rezygnacji ratuje Cavendisha jego żona Diane. Wkrótce przychodzi na świat ich syn. Scena, w której Robin po raz pierwszy widzi maleńkiego Jonathana i nie może go dotknąć, należy do najbardziej przejmujących w całym filmie. Moment, gdy Diane kładzie malca przy twarzy ojca to chwila o niezwykłym ładunku emocjonalnym. Jednak przełomowym momentem staje się dla filmowego bohatera decyzja o zabraniu go do domu. Wbrew protestom lekarzy Cavendishowie wraz z przyjaciółmi rozpoczynają nierówną walkę z chorobą i systemem, który skazuje ciężko chorych na śmierć za życia. Od samego początku twórcy zwracają uwagę na to, ile znaczy jego jakość. Dzięki pionierskim jak na tamte czasy wynalazkom, o których już wspomniałam, Cavendish może nie tylko przebywać w domu z bliskimi, ale również podróżować.
Specyficzna jest tonacja emocjonalna tej niezwykłej opowieści. Twórcy (a wśród nich wspomniany wcześniej producent Jonathan Cavendish) zdecydowali się na opowiedzenie historii człowieka pogodnego, pogodzonego ze swoim losem. Człowieka, który mimo nieuleczalnej choroby doświadczył wyjątkowego życia i stał się pierwszym niepełnosprawnym, który walczył o prawa innych chorych w podobnej sytuacji. Niezwykle wymowna, a zarazem wstrząsająca jest scena, w której bohaterowie odwiedzają niemiecką klinikę specjalizującą się w leczeniu poważnie chorych. W sterylnej, białej sali przypominającej wnętrze statku z 2001: Odysei kosmicznej Stanleya Kubricka znajduje się kilka rzędów nowoczesnych kapsuł, z których wystają jedynie głowy pacjentów. Tak spędzają całe swoje życie. To widok jak z sennego koszmaru, z którego trudno się obudzić. Chorzy traktowani jak odhumanizowane przedmioty, w których należy za wszelką cenę podtrzymać funkcje życiowe. Chorzy pozbawieni prawa wyboru. Prawa do wolności, prawa do bycia sobą i śmierci na własnych zasadach…
Niedługo potem Robin Cavendish wygłasza wzruszające przemówienie podczas konferencji naukowej poświęconej chorym niezdolnym do samodzielnej egzystencji. Mówi na niej, że warto zaakceptować ryzyko utraty życia poza szpitalem, bo uporczywa terapia jest gorsza niż śmierć. Cavendish wiedział, że dla każdego pacjenta w jego sytuacji codzienna wegetacja jest przekleństwem. Ta trudna problematyka dotycząca współczesnej medycyny aktualna jest również dziś i stanowi jedno z najistotniejszych zagadnień etycznych naszych czasów. Zapewne większość z nas, będąc w skórze głównego bohatera, chciałaby mieć możliwość wyboru i własnej oceny, czy warto przetrwać za wszelką cenę, czy raczej żyć pełną piersią, akceptując jednocześnie nieuchronność upływającego czasu… Życie Robina Cavendisha bardzo mocno wpłynęło na postrzeganie osób całkowicie niepełnosprawnych w czasach, gdy nie miały one żadnych szans na integrację z resztą społeczeństwa, żadnych szans na normalność. Breath to historia o afirmacji życia, na przekór przeciwnościom. To również historia o niezwykłej woli życia, bo Robin Cavendish, któremu lekarze dawali najwyżej 3 miesiące, przeżył jako ofiara polio ponad 35 lat. Zmarł w 1994 roku, mając 64 lata.
Reżyserski debiut Serkisa to film pozytywny niemal tak samo jak francuska komedia Intouchables, która podbijała europejskie kina w 2011 roku. Obraz obejrzało ponad 25 milionów widzów. Taka liczba robi wrażenie. A mimo to pamiętam, że podchodziłam do tamtego obrazu z rezerwą. Chyba głównie ze względu na sposób jego promowania jako komedii. Okazało się, że mamy w tym przypadku do czynienia ze znacznym uproszczeniem, bo film Olivera Nakache i Erica Toledano to raczej komediodramat. Prawdziwa historia przyjaźni sparaliżowanego milionera-intelektualisty z czarnym chłopakiem z przedmieścia Paryża, mającym za sobą pobyt w więzieniu.
Philippe zatrudnia Drissa jako swojego opiekuna, mimo że ich pierwsze spotkanie wydaje się porażką. Dlaczego? Być może Philippe szuka ucieczki od samego siebie, bo tak duża niepełnosprawność to w pierwszej kolejności spadek jakości życia. Znany nam świat kurczy się, zazwyczaj do powierzchni mieszkania. W najlepszym wypadku do miejsc, w które można dotrzeć dzięki pomocy innych. A Driss uosabia wszystko, co inne. Świat, którego Philippe nie poznał nawet wtedy, gdy jeszcze był zdrowy. Drastyczne ograniczenie przestrzeni życiowej to równocześnie ogromna samotność. Brak tych, którzy potrafią nas zrozumieć. Philippe akceptuje Drissa, bo pomaga mu się śmiać, spojrzeć na wszystko z dystansem. Nawet na własne nieszczęście… Wszystko dlatego, że Driss od zawsze miał problemy. Jego poczucie humoru stało się reakcją obronną na życie bez przyszłości. Ta niezwykła para przyciąga się na zasadzie przeciwieństw. Philippe słucha Vivaldiego, Drissa zachwyca Kool and the Gang oraz Earth Wind and Fire. Philippe jest koneserem sztuki współczesnej, Driss uważa jego pasję za snobizm. Mimo to ich sprzeczki przypomniały mi najlepszą tradycję komedii intelektualnej w stylu Woody’ego Allena. Jednak największa siła Intouchables ma swoje źródło w autentyczności. Pochodzi ona z umiejętności brania życia takim, jakie ono jest. Nikt tu niczego nie udaje. Podstawą jest szczerość, otwartość. Niespodziewanym owocem spotkania całkowicie innych charakterów jest przyjaźń, wzajemna akceptacja, szacunek do drugiego człowieka. Poprzedzona długą drogą, ale jednak przyjaźń. Na dobre i na złe…
Powinnam w tym miejscu przyznać się, że niektóre wcześniejsze filmy ze sparaliżowanymi bohaterami są dla mnie obrazami zbyt depresyjnymi. Z tych opartych na faktach w pierwszej kolejności utkwiły mi w pamięci W stronę morza oraz Motyl i skafander. Zdecydowanie większe wrażenie zrobił na mnie obraz Alejandro Amenabara, opowiadający prawdziwą historię Ramona Sampedro, który przez ponad dwadzieścia lat walczył o prawo do eutanazji. Bez skutku. Zmarł pod koniec lat 90. po zażyciu śmiertelnej dawki cyjanku potasu, podanej przez bliskiego przyjaciela. Dlatego na początku nie byłam do Nietykalnych przekonana. Nie wierzyłam w możliwość przekazania tak trudnego tematu w formie komediodramatu. Myliłam się. Bałam się, że zobaczę kolejną historię o wegetacji, a obejrzałam wzruszającą opowieść o sztuce życia mimo wszystko. Dodatkowo, Francois Cluzet i Omar Sy to jeden z najlepszych tandemów aktorskich ostatnich lat.
Zawsze byłam zdania, że komediodramat to gatunek najbliższy postrzeganiu naszego własnego życia, bo chwile dramatyczne sąsiadują w nim z tymi komicznymi. I chyba właśnie dlatego, wspominając moje ukochane filmy sprzed lat, z ogromnym sentymentem wracam do komediodramatu Awakenings w reżyserii Penny Marshall. To jeszcze jeden film oparty na faktach. Jednak tym razem jej główny bohater stanowi na początku zagadkę medyczną. Leonard cierpi na coś w rodzaju zespołu zamknięcia. Nie może porozumieć się ze światem zewnętrznym i sprawia wrażenie sparaliżowanego. Patrząc na niego, nie jesteśmy do końca pewni, kogo widzimy. Widzimy człowieka, który zastygł w tej samej pozycji kilka dekad wcześniej. Ale czy wiemy, co się dzieje w jego głowie? Czy jest szansa, że myśli? Neurolog twierdzi ze stuprocentową pewnością, że to niemożliwe. Wkrótce dowiadujemy się, że ten ekspert jest w błędzie. Bo wewnątrz nieruchomej skorupy człowieka ciągle jest Leonard, czekający na swój dzień. Tym dniem będzie tytułowe Przebudzenie.
Leonard jest pacjentem szpitala w nowojorskim Bronksie. Jest jednym z wielu wegetujących chorych, dla których współczesna medycyna już nic nie może zrobić. Ci, o których opowiada film, to ofiary śpiączkowego zapalenia mózgu, którego epidemia przetoczyła się przez Amerykę w latach 20. XX wieku. Kilka dekad później, w roku 1969, we wspomnianym szpitalu zaczyna pracę doktor Malcolm Sayer. Jest przede wszystkim naukowcem teoretykiem i nie ma doświadczenia w pracy z chorymi. Jednak od pierwszych scen wiemy, że jest wrażliwym człowiekiem i lekarzem z pasją. Pasją zmieniania otaczającego go świata. Nie ma jednak pomysłu, jak ożywić ludzi, którzy wydają się duchami samych siebie. Sayer po długiej obserwacji zaczyna zauważać u swoich pacjentów trudno dostrzegalne szczegóły, reakcje na bodźce. Choćby zmianę wyrazu twarzy podczas słuchania ukochanej muzyki czy machinalne łapanie piłki podczas ulubionej zabawy. Kluczowym momentem okazuje się badanie EEG wykonane u Leonarda. Wykres pracy jego mózgu jest płaski do momentu, w którym dr Sayer wypowiada jego imię. To przełom, który pozwala Sayerowi na wysnucie teorii, że pozorny paraliż i stan przypominający katatonię ma jakiś związek z chorobą Parkinsona. Rozpoczyna eksperymentalne leczenie za pomocą syntetycznej dopaminy stosowanej u chorych cierpiących na wspomnianą chorobę. Pierwszym pacjentem wybranym do eksperymentu jest oczywiście Leonard.
Scenariusz Przebudzenia został oparty na słynnej książce doktora Olivera Sacksa, nowojorskiego neurologa i psychiatry brytyjskiego pochodzenia, który osobiście zetknął się z przypadkami przedstawionymi w filmie i był pierwowzorem postaci Malcolma Sayera. Lekarza zagrał niezapomniany Robin Williams. Wszystkie postaci przedstawione w filmie mają swoje pierwowzory w książce, łącznie z tym najważniejszym. Mowa o Leonardzie, zagranym brawurowo przez Roberta De Niro, którego kreacja jest jedną z największych ról jego życia. W efekcie powstał film wybitny, stawiający filozoficzne pytania o istotę bycia człowiekiem. Również wtedy, gdy deficyty neurologiczne i nieuleczalna choroba odbierają nam możliwość komunikacji z innymi ludźmi. Latem roku 1969 dr Sayer odkrywa, że wspomniana l-dopa podawana w ogromnych dawkach przerywa odrętwienie, w którym znajdują się pacjenci. Czy faktycznie leczy? Początki wydają się obiecujące i razem z bohaterami filmu śledzimy losy kilkunastu chorych, z Leonardem na czele.
Choroba odebrała Leonardowi Lowe trzy dekady normalnego życia. Teraz, mając czterdzieści kilka lat, przepełniony jest wdzięcznością, że ponownie może się poruszać, mówić, wyrażać siebie. Z oddaniem towarzyszy Sayerowi, który dokumentuje kolejne etapy leczenia. Równie ważna jest tutaj postać wspomnianego Sayera, będącego w centrum wydarzeń w niemal każdej scenie. Duża w tym zasługa samego Robina Williamsa, którego kreacja jest sercem tego filmu… Jednak po pewnym czasie okazuje się, że przypadki medyczne Leonarda i innych pacjentów to historie bez szczęśliwego zakończenia. Nieoczekiwanie pojawiają się pojedyncze symptomy zwiastujące powrót tego, co nieuniknione. I tutaj pojawia się kolejne pytanie: co jest lepsze – pozostanie więźniem własnego ciała przez całe życie czy chwilowe przebudzenie przy równoczesnej świadomości, że nasz czas dobiega końca? Czy lepiej pozostać beznadziejnym przypadkiem, czy nadzieję odzyskać tylko po to, by za chwilę znów ją utracić? Przebudzenie to film o tym, ile znaczy świadomość tego, że istniejemy. Świadomość, że nie jesteśmy panami życia i śmierci, a zatem powinniśmy być wdzięczni losowi za to, co na tak krótko otrzymaliśmy.
Bardzo podobny jest w swojej wymowie dramat Still Alice ze świetną kreacją Julianne Moore z 2014 roku. To opowieść o tym, że choroba Alzheimera może dotknąć każdego z nas i sprawić, że stracimy to wszystko, co stanowi nasz życiowy fundament. Świadomość obecności tych, których kochamy i na których możemy liczyć. Świadomość naszego miejsca w życiu, dającego nam poczucie bezpieczeństwa, tożsamości, spełnienia. Główna bohaterka tej historii to Alice Howland, która spełniła się w życiu pod każdym względem. Gdy ją poznajemy, jest czynną zawodowo kobietą sukcesu. Profesorem lingwistyki na Uniwersytecie Columbia, matką trójki dorosłych dzieci, szczęśliwą żona. Właśnie kończy 50 lat i zaraz potem otrzymuje informację o diagnozie.
Moore gra rolę niezwykle trudną, w wielu momentach wyraża emocje bohaterki wyłącznie gestami i mimiką. Ten film to tak naprawdę studium utraty kontroli nad własnym życiem. Współczesne kino zna przykłady innych obrazów o podobnej tematyce. Ja chyba najlepiej pamiętam Iris z wybitną kreacją Judi Dench oraz Pamiętnik będący ekranizacją bestsellerowej powieści Nicholasa Sparksa. Jednak Still Alice jest dramatem zupełnie innym. Bardzo realistycznym i skoncentrowanym niemal wyłącznie na teraźniejszości. Nie wzrusza tak jak Iris czy Pamiętnik, o których sile stanowią przejmujące retrospekcje i wspomnienia, które po latach zawsze wydają się najpiękniejsze. Twórcy Still Alice mieli na swój film zupełnie inny pomysł. Pamiętam recenzje dramatu, które informowały, że taka formuła się nie sprawdziła. Jednak dla mnie puenta tego obrazu jest bardzo podobna właśnie do tej z Przebudzenia – carpe diem, „spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.
Powinnam w tym momencie wspomnieć o filmie, którego tytuł stanowi myśl przewodnią powyższego tekstu. Chce się żyć Macieja Pieprzycy z genialnymi rolami Dawida Ogrodnika i Kamila Tkacza to również historia inspirowana życiem. Historia o triumfie ludzkiego ducha nad tym, czego zmienić nie możemy. Mateusz jest chłopakiem cierpiącym na wyjątkowo ciężką postać porażenia mózgowego. Pozbawiony możliwości kontaktu ze światem, zostaje zdiagnozowany przez jednego z lekarzy rodzinnych jako „roślina”. O tym, że jest inaczej, wiemy z monologu wewnętrznego głównego bohatera. Kiedy po wielu latach jeden ze specjalistów zwraca uwagę na dorosłego już Mateusza i po raz pierwszy daje mu narzędzia do komunikacji z innymi, pierwsze słowa, jakie chce przekazać ukochanej matce, brzmią: „nie roślina”.
Wszystkie wspomniane tu filmy mówią o tym, że istnienie w sensie materialnym daje nam tylko część wiedzy o nas samych. Bardzo często spędzamy życie z ograniczeniami, na które nie mamy wpływu. Naszą osobowość należy zatem mierzyć naszymi marzeniami. Przypominam sobie biograficzny dramat Teoria wszystkiego z oscarową rolą Eddiego Redmayne’a wcielającego się w postać wielkiego Stephena Hawkinga, jeden z najwybitniejszych umysłów naszych czasów. Człowieka, który od kilkudziesięciu lat cierpi na stwardnienie zanikowe boczne. A jednak, patrząc na postać genialnego astrofizyka, rzadko kiedy myślimy o jego chorobie. Znacznie częściej widzimy człowieka, który odmienił oblicze współczesnej nauki. Ptaka pragnącego zerwać się do lotu… Bo nawet nieuleczalna choroba nie jest przeszkodą, by „sięgać, gdzie wzrok nie sięga”. Nie wstydźmy się ograniczeń, które nie są od nas zależne, bo to nie one stanowią o tym, kim naprawdę jesteśmy…