Batman v Superman: Świt sprawiedliwości (2016)
Maciej Dowgiel, Centralny Gabinet Edukacji Filmowej
Reż. Zack Snyder
Data premiery: 1 kwietnia 2016
Pop-hermetyczność, paradoks czy świadome działanie?
Współczesne teksty popkultury, których zasadniczym celem jest przede wszystkim osiągnięcie miliardowych zysków, a więc w przypadku filmów przyciągnięcie jak największej ilości widzów do kin, okazują się czasami tyleż popularne, co hermetyczne. Ich powstanie zakłada ulokowanie w szerokim kontekście innych tekstów, których opanowanie (ze względu na wielość wątków, multimedialność i ekonomię dostępu) jest praktycznie niemożliwe. Dokładne zgłębienie uniwersum DC Comics (ale też np. uniwersum Marvela) zajęłoby kilkanaście lat wytężonej pracy. Liczba komiksowych herosów to ponad dziesięć tysięcy (rzecz jasna nie wszyscy są ze sobą połączeni i występują w niezależnych od siebie seriach lub pojedynczych zeszytach) w ciągu 82 lat. Publikacja spostrzeżeń zawierających analizy bohaterów, formy ich prezentacji (kino, telewizja, internet, komiks) byłaby niemniej rozległa niż historia filozofii XX wieku. Szczególnie, że wiele z wątków i bohaterów łączy się, krzyżuje, a niekiedy… wzajemnie sobie zaprzecza. Pamiętać należy też o nawiązywanych i zrywanych sojuszach, metamorfozach postaci, autorskich wizjach, w końcu o przemianach społeczno-politycznych (szczególnie w Stanach Zjednoczonych), na które te teksty kultury są szczególnie wrażliwe.
„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” nie stanowi w tej kwestii wyjątku. Zaczyna się tam, gdzie skończyła poprzednia ekranizacja przygód Clarka Kenta („Człowiek ze stali”, 2013), a kończy, gdzie zacznie się kolejna („Liga sprawiedliwych, część pierwsza”, premiera przewidywana na 2017 rok). Komiksowe początki głównych bohaterów pamiętają II wojnę światową (Batman narodził się w 1939 roku, Superman jest starszy prawie o rok. Debiutująca na wielkim ekranie Wonder Woman pochodzi z 1941 roku, podobnie jak epizodycznie pojawiający się w filmie Aquaman. Czarny charakter, szalony naukowiec — Lex Luthor wkroczył do świata komiksów w 1940 roku). Wielkoekranowe (aktorskie) sukcesy suberbohaterów współcześnie należałoby liczyć od 1978 roku, kiedy miała miejsce premiera „Supermana” w reż. Richarda Donnera. Ważna, bo wprowadzająca do zbiorowej, globalnej wyobraźni postać Bartmana, była też ekranizacja przygód Człowieka–nietoperza w reż. Tima Burtona, z pamiętną rolą Jacka Nicholsona jako Jokera (1989 rok). Powstawały także inne filmy z tymi samymi bohaterami: aktorskie i animowane, kinowe i telewizyjne. Jak zatem widać z herosami ze świata DC Comics na papierze, w kinie i telewizji mogły zaprzyjaźnić się wszystkie żyjące dziś pokolenia — od pradziadków po obecnie najmłodsze (dla których w ostatnich latach powstała oparta na licencji seria zabawek, filmów i gier firmowana przez Lego). Trudno zatem jednoznacznie określić, czy historie ukazanych w „Świcie sprawiedliwości” bohaterów i podjętych wątków, należy liczyć w latach czy może w dekadach? A ponieważ jedyną osobą w pełni zorientowaną w biografiach i przygodach komiksowych herosów jest Sheldon Lee Cooper (bohater komediowej serii telewizyjnej „Teoria wielkiego podrywu”), proponuję wprowadzić pewne uproszczenie. Kluczem do niego może być reżyser filmu, uwielbiany za wizualną stronę swych filmów i efekty specjalne, a znienawidzony za uproszczenia fabularne i przesadny patetyzm — Zack Snyder, autor wspomnianego już „Człowieka ze stali” i innych popularnych hitów zrealizowanych na podstawie komiksów: „300″ (2006), „Watchmen” (2009); powieści „Legendy sowiego królestwa: Strażnicy Ga’Hoole” (2010); autorskiej teledyskowej wizji „Sucker Punch” (2011).
Snyder swoje filmy projektuje tak, aby jako zamknięte całości, jednocześnie stawały się częścią większej całości, zbudowanej z wyreżyserowanych przez niego dzieł. Oczywiście po powierzchownym, jednorazowym uczestnictwie w projekcji, w fabule zorientuje się prawie każdy. Gorzej, gdy filmy ujmuje się w pewną całość. Wtedy „Świt…” okaże się sequelem „Człowieka ze stali” i jednocześnie prequelem „Ligi sprawiedliwych”. Nie jest to zjawisko w popkulturze nowe, ale w tym przypadku nie do końca udane. Charakterystyczna dla telewizji seryjność, zakładająca jednocześnie fabularną ciągłość, podtrzymywaną nowymi w każdym odcinku przygodami, oparta jest na pamięci widza, który na kolejną odsłonę filmu czeka zazwyczaj nie dłużej niż tydzień (inaczej jest w przypadku lektury serii telewizyjnej z płyt DVD/Blu-ray lub za pośrednictwem internetu, ale o tym kiedy indziej). W przypadku odstępów liczonych w latach, pamięć zawodzi. Trudno zatem uszczęśliwić wszystkich. Dla wiernych fanów (powracających do danego filmu kilkukrotnie) nawiązań i związków wewnątrzfabularnych jest zbyt mało i są zbyt powierzchowne, dla sympatyków nie wszystkie są czytelne, a dla przypadkowych widzów „Świt…” okazuje się jedynie atrakcją wizualną, składną fabularnie historią jakich w kinach wiele… I choć „Batman v Superman” jest filmem ciekawym formalnie i fabularnie, to raczej nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii kina rozrywkowego.
Z biznesowego punktu widzenia popularna megaprodukcja powinna być satysfakcjonująca dla dużej grupy widzów, którzy podniosą zyski filmu, stawiając się licznie na projekcji. Aby tak się stało, producenci stosują szereg praktyk mających na celu rozszerzenie grona odbiorczego (np. w przypadku „Świtu…” było to wycięcie scen nieodpowiednich dla trzynastolatków, aby film został zakwalifikowany zgodnie z wytycznymi amerykańskiego ratingu jako odpowiedni dla tej grupy wiekowej). Aby zadowolić jak największą ilość odbiorców film jest równocześnie zamkniętym dziełem o konflikcie dwóch herosów i stara się być zarazem złożoną historią, w pełni czytelną jedynie dla hermetycznego środowiska największych fanów. Wierni sympatycy i tak prawdopodobnie wybiorą się na kolejną odsłonę przygód superherosów, a zapierająca dech w piersiach efektowna, wizualna strona „Świtu…” być może zachęci widzów także do następnych kinowych odsłon uniwersum DC Comics. W tym kontekście dzieło filmowe jawi się jako długodystansowa inwestycja.
„Batman v Superman”, postrzegany jako część większej całości, może stanowić świetny przykład opowiadania transmedialnego prezentowanego podczas zajęć wiedzy o kulturze w szkole ponadgimnazjalnej. Można też przy tej okazji porównać sposoby prezentacji bohaterów w różnych mediach, np. w filmie i w komiksie.
Dla uczniów przydatne będzie rozszyfrowanie meandrów systemu rozrywkowego opartego na bohaterach ze świata DC Comics, którego kulturowe elementy omówić można na wiedzy o kulturze, ekonomiczne zaś na podstawach ekonomii.
Zaangażowane uczestnictwo w projekcji, przyzwyczajające do uważnej lektury (już w dwóch ostatnich klasach gimnazjum), będzie dobrą wprawką przed przystąpieniem do lektury złożonych sag — od „Iliady” i „Odysei” poczynając, przez klasyczne dzieła Lwa Tołstoja, „Wiedźmina” Andrzeja Sapkowskiego, aż po „Grę o tron” George’a R.R. Martina czy współczesne powieści skandynawskie, wydawane w Polsce w serii kieszonkowej w latach 90. (np. „Saga o Ludziach Lodu” Margit Sandemo). Cechy superbohaterów, ich pochodzenie i sposób konstrukcji jest podobny do boskich herosów z mitów greckich (ale też rzymskich, germańskich i skandynawskich), a więc stanowi pretekst do ukazania ich w kontekście wspomnianej już „Iliady” i „Odysei”.
Kozioł ofiarny popkultury, czyli mit założycielski Ligi Sprawiedliwych
„Batman v Superman” to nie tylko liczne nawiązania wewnątrz samego uniwersum DC Comics i atrakcje wizualne na miarę XXI wieku. Odnaleźć można w nim kilka motywów uniwersalnych dla kultury Zachodu. Najważniejszym z nich jest antropologiczny mechanizm kozła ofiarnego. On także wpływa na popularność filmu nie tylko w Stanach Zjednoczonych i Europie, ale i na całym świecie, bowiem występuje we wszystkich kulturach świata, czyniąc „Świt…” uniwersalnym i zrozumiałym.
Naznaczenie Supermana piętnem kozła jest konsekwencją wspomnianych wcześniej przemian społeczno-politycznych, na które wyczulona jest popkultura. Współcześnie prawdopodobnie największą masową obawą (i traumą) jest rozwinięty i wciąż ewoluujący terroryzm. To właśnie do niego nawiązują symboliczne, postapokaliptyczne (senne) wizje filmowego Batmana oraz wydarzenia ukazane w końcowych scenach „Człowieka za stali” (które notabene rozpoczynają „Świt sprawiedliwości”). Po finalnej walce z Generałem Zodem, głównym protagonistą Supermana we wcześniejszej odsłonie jego przygód, Metropolis (nazwa dla kinomanów jakże symboliczna) niemal całkowicie zostaje zniszczone. Powalone budynki i ofiary wydostające się spod zgliszczy przypominają sceny, jakie obserwowaliśmy w mediach po terrorystycznych atakach na amerykański World Trade Center, ale i w Londynie, Szarm el-Szejk, Moskwie, Madrycie, Biesłanie czy Bombaju…
Ukazanej w filmie tragedii (z przyczynowo-skutkowego punktu widzenia) winny jest rzeczywiście Superman. Gdyby rodzice Kal-El (imię Supermana na planecie Krypton) wybrali dla niego do życia inną planetę, Metropolis pewnie by ocalało. Jednakże zamiary Clarka „Supermana” Kenta są pokojowe, a zniszczenia dokonał mściwy Generał Zod i jego świta. Superman jest jednak wrogiem (obcym) o wiele łatwiejszym do zidentyfikowania, a jego intencje nie mają większego znaczenia w czasach zbiorowej histerii podsycanej przez polityków i media. Szczególnie że symbolicznego kozła widzi w nim też Batman, a jego głos jest przecież w filmie dominujący. To na Supermanie skupia się cała agresja wynikająca z poczucia zagubienia czy kryzysu. Spełnia on też większość wyznaczników predysponujących go do funkcji kozła ofiarnego. Jest obcy (pochodzi z innej planety), inny (posiada boskie moce), ma wysoką pozycję społeczną (jest podziwiany i akceptowany przez część społeczeństwa), w końcu łamie największe dla Amerykanów tabu — dysponuje siłą mocniejszą niż ich US Army…
Aby kryzys został oswojony, trzeba Supermana/kozła ofiarnego wygnać, zniszczyć… Na tym zostanie ufundowane swego rodzaju nieformalne stowarzyszenie, sojusz superbohaterów — Liga Sprawiedliwych (o niej w kolejnej odsłonie).
W naszej kulturze ofiara Supermana, który w końcu dla dobra ludzkości poświęca siebie, przywodzi na myśl śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. Być może nie jest też przypadkiem, że amerykańska premiera (i pierwsze polskie pokazy przedpremierowe) „Świtu sprawiedliwości” miała miejsce w okresie Wielkanocy. Ofiara Chrystusa dla chrześcijaństwa z antropologicznego (nie religijnego) punktu widzenia miała podobny wymiar.
Zresztą wątki mesjanistyczne w filmie wyeksponowano expressis verbis, a Superman wstępujący w przestworza przypomina nieco popularne obrazy Chrystusa. Pamiętajmy też, że Superman jak Chrystus posiada podwójną naturę ludzką (ziemską) i boską (nadprzyrodzoną). W końcu także zmartwychwstaje.
W tym kontekście film warto wykorzystać na zajęciach etyki i, choć będzie to dla katechety wyzwaniem, a niektórym może wydać się kontrowersyjne, religii w ostatniej klasie szkoły ponadgimnazjalnej. Nie zachęcam tu zestawiania „boskości” Supermana z boskością Jezusa Chrystusa, lecz do wskazania mechanizmu, jakim posługuje się kultura. Strategia pozostaje niezmienna od zarania świata.
Na zajęciach wiedzy o społeczeństwie przedstawić można obywatelską postawę Supermana — demokraty, który na wezwanie społeczeństwa stawia się przed komisją (sądem), by zaznawać w sprawie zniszczeń dokonanych z jego udziałem. Kontekstualnie można przywołać także zjawisko politycznego lobbowania wielkich koncernów naukowych i zbrojeniowych oraz ich konsekwencji dla systemu demokratycznego.
Pomysłem (dla wytrwałych kinomanów, bo oba filmy to prawie pięć godzin seansu) na zajęcia koła filmowego może być prześledzenie ewolucja postaci Batmana. Jego wizerunek ze „Świtu sprawiedliwości” warto zestawić z kreacją Michaela Keatona w reżyserii Tima Burtona z 1989 roku. Prawdopodobnie dojdziemy wraz z uczniami do ciekawych wniosków dotyczących zgorzknienia, malkontenctwa i spodlenia skrzydlatego bohatera.
Na uwagę (np. na zajęciach wiedzy o kulturze) zasługuje muzyka Hansa Zimmera… jednakże jako przykład negatywny. Muzyka nie przystaje do popularnego, rozrywkowego science-fiction… Zamiast efektu wzmocnienia powagi, ilustrowane patetyczną muzyką „nadęte” i nieco propagandowe fragmenty filmu wywołują wśród odbiorców niezamierzony uśmiech. A zapewne nie takiego efektu oczekiwali sami twórcy.