Vincent na wagarach z życia, czyli „W poniedziałek rano” Otara Iosselianiego
Elwira Rewińska
Z jednej strony słowa reżysera: „Nie potrafię pogodzić się z tym, że człowiek rodzi się, by tracić całe swoje życie na pracy, która najczęściej polega na bezsensownym i monotonnym wykonywaniu tego samego”, można traktować jako impuls do realizacji filmu „W poniedziałek rano” i swoiste jego motto; z drugiej jednak strony, powinniśmy pamiętać o słowach Marka Aureliusza, tego filozofa na tronie, który mówi wprost: „Rankiem, gdy się niechętnie budzisz, po myśl sobie:budzę się do trudu człowieka.” (Marek Aureliusz, „Rozmyślania”, PWN, 1988 r., s. 44)
Oczywiście, w słowach Iosselianiego, mogą niepokoić epitety „bezsensowne i monotonne wykonywanie tego samego. Ale przecież wiele zależy od perspektywy – komuś może wydać się nudne, monotonne prowadzenie pięćdziesiątej lekcji np. o Leśmianie, komuś innemu występowanie po raz czterdziesty w tym samym przedstawieniu teatralnym, jeszcze innemu kolejna operacja serca… Kiedy jednak spojrzymy z bliska, to okaże się, że każda lekcja (spektakl, operacja) jest inna…
Mimo dość trafnego sloganu reklamowego, jak na slogan, „ zobacz, co się stanie,gdy zrobisz to,na co naprawdę masz ochotę…”, nie jest film gruzińskiego reżysera ilustracją dylematu „pracować – nie pracować”. Jest ten film jeszcze o czymś innym, a do poszukiwania innych sensów i znaczeń zachęcają zwłaszcza bohaterowie filmu oraz swoisty, pure nonsensowny humor. Tworzy on trudno trudno uchwytną, ale, paradoksalnie, intensywnie obecną aurę filmu. Jest to zresztą niezbywalna cecha twórczości Iosselianiego, tak jak filmowe i kulturowe konteksty w świecie przedstawionym filmu „W poniedziałek rano.”
Vincent w domu, w pracy, w domu…
Codziennie, o szóstej rano, rozbrzmiewają trzy dzwonki, budząc Vincenta do pracy. Bohater wykonuje kilka nawykowych czynności, powtarzanych, powtarzanych każdego ranka bez zmian – łącznie z wsuwaniem stóp w równo ustawione na schodach drewniaki i pozostawienie ich na wysokości drzwiczek samochodu, zawsze w tym samym miejscu; wsiadaniem do podmiejskiego pociągu, dojazd pracowniczym autobusem razem z innymi robotnikami o bramy fabryki i ostatnim zaciągnięciem się papierosem przed jej przekroczeniem. Czynności powtarzają się kolejnego ranka jak w zegarku, zawsze tak samo.
Pięciominutowa scena w fabryce, ten niemy „balet”, swoista pantomima, to, zdaniem krytyków, hołd złożony Jaquesowi Tati. Istotnie, w sposobie obserwacji i w sposobie traktowania ludzi bliski jest Iosseliani autorowi „Wakacji pana Hulot”, co widać w filmie, ale zwłaszcza w tej scenie. Bohatera widzimy w działaniu, ale to nie on działa, to „nim działają”. Najczęściej gestem, trąceniem w ramię wskazuje się Vincentowi, co jest do zrobienia, zespawania… Bohater milcząco (odezwie się w 7.minucie i 6.sekundzie filmu), robi co do niego należy. Bez szczególnego zapału, entuzjazmu (trudno się dziwić!), ale też nie jest z tego powodu nieszczęśliwy. Milczenie Vincenta uwydatnia bogatą fonosferę sceny w fabryce – niezrozumiałe nawoływania się robotników, huk maszyn, syk ulatniających się żółto-czerwonych oparów chemikaliów. Każdy z pracowników wykonuje jakieś czynności, mało zrozumiałe dla obserwatora, ale pewnie mające sens dla funkcjonowania fabryki. Niemniej widz ma poczucie pewnej nonsensowności, a w każdym razie małej przydatności tychże działań. Taka mało przyjazna przestrzeń, w której jak automaty, poruszają się pracownicy w białych kitlach i kolorowych kaskach oraz robotnicy w kombinezonach – alienuje. Dziwi, że naszego bohatera stać na spontaniczny gest, akt twórczy – oto w czasie przerwy na lunch ofiarowuje koleżance z pracy kwiatek, wykonany z kawałka drutu…
W domu, zdawałoby się, w tej przestrzeni prywatnej, bliskiej i oswojonej – jest, niestety, nie inaczej. Vincent porusza się po niejako z góry wyznaczonej trajektorii; bezkolizyjnie, ale też nie wchodząc w interakcję z członkami rodziny. Z żoną, która nie przerywa sobie rozmowy telefonicznej i synami, którzy rzucą ojcu: „Odczep się”. Vincent chyłkiem przemyka do azylu na górce, gdzie oddaje się swojemu hobby , malowaniu. Ale na krótko, jak się okazuje. Zostaje ściągnięty na dół (dosłownie i w przenośni) przez żonę, z powodu przeciekającej rynny.
W tych okolicznościach nie dziwi „decyzja” bohatera. Następnego dnia odmawia przekroczenia bramy fabryki, udaje się na pobliskie wzgórze, zaciągając się zakazanym papierosem, tym symbolem wolności. Jest na wagarach…
Na francuskiej prowincji
Reżyser zostawia Vincenta na zielonym wzgórzu, kontemplującego przemysłowy pejzaż. Główny bohater „znika” na 26 minut i 6 sekund (prawie 1/4 filmu!). Ale nie znika wieś Vincenta, przeciwnie, żyje jakby wzmożonym życiem – również przez różnorodną, jakże jednak odmienną od fabrycznej, fonosferę: pianie koguta, szczekanie psów w oddali. Bezpieczne, by nie rzec archetypiczne odgłosy. Reżyser czyni nas obserwatorami niespiesznej, ubogiej w dramatyczne zdarzenia egzystencji prowincjonalnych mieszkańców. Nikt w tej wsi nie jest mniej ważny, wszystkie zdarzenia, czynności mają tę samą wartość: spotkanie młodzieży za „opłotkami” wsi, pędzenie owiec, kłótnia sąsiadów, słyszana przez otwarte okna, wyjmowanie listów ze skrzynki, osobna, ale zarazem zespolona z życiem domowników egzystencja babki… Winnica, której robotnicy mają czytelnię w wychodku (sic!), kościółek wiejski, w którym starszy syn maluje świętego Jerzego i pisze list miłosny pod dyktando niepiśmiennego Bartolomea; tabor Cyganów, przejeżdżających przez wieś, bar, z którego żony wyciągają pijanych mężów do domów…Nic nadzwyczajnego, przeciwnie. Jednak jest coś pociągającego w tym obrazie francuskiej prowincji, w rozkwitających wiosennie drzewach i coś krzepiącego w tym prostym życiu zwykłych ludzi: bez pośpiechu, bez „napinania się”, w tym świecie, w którym każdy ma swoje miejsce. I nawet jeśli nie łączą tych ludzi intensywne relacje, to widać, że czują swoją obecność i z niej czerpią spokój a nawet pewną siłę.
Vincent odnaleziony
Kiedy widz niemal zapomina o istnieniu Vincenta (przypomina o nim poszukująca męża żona), reżyser „odnajduje” go w pobliskim mieście. W nowej przestrzeni Vincent nadal, oczywiście, pozostaje sobą. Raczej bierny, niewychodzący naprzeciw innym ludziom, ale też nie odtrącający przyjaznych gestów. („Uaktywnia się” tylko raz, w obronie napadniętej kobiety).
W mieście odwiedzi ojca. Czuwające przy chorym krewne, mówią: „Z ojcem jest bardzo źle. To już koniec.” Siedzące we trzy u drzwi sypialni, grając z nudów w koszyczek trzy kobiety, przywołują na myśl antyczne Parki. Vincent u łoża ciężko chorego ojca – jedyna tak czuła scena, podbarwiona zresztą humorem – szepcze ojcu do ucha:” To ja, tato. Twoje siostry siedzą tu i czekają, aż wykitujesz . Przecież nie zrobisz mi tego”. Podaje ojcu picie i podczas kiedy ten pije, kładzie dłoń na jego dłoni. Czułe i dobre bycie razem. Po wyproszeniu obrażonych sióstr „moje drogie, czuję się lepiej. Nie musicie tu dłużej siedzieć. Synu odprowadź panie do wyjścia.”, ojciec z synem, w doskonałej harmonii, zostają sami. Nieoczekiwanie dla syna, ojciec wyposaża go w pieniądze, mające umożliwić mu podróże, o których marzył: „Mówiłeś, że chcesz podróżować. Otwórz sejf.”
Po rozstaniu z ojcem, Vincent wstępuje do restauracji, w której śpiewający Gruzini głosami ,jak z chóru Aleksandrowa, zaproszą go do wznoszenia kolejnych toastów. Vincent oczywiście nie odmawia, chociaż jako Francuz, nie jest przyzwyczajony do mocnych trunków. Spotyka tu dawnego kolegę z fabryki, który pracuje jako… babka klozetowa. Najciekawszy jest tu sposób pokazywania ludzi – niby beznamiętny, a przecież jakoś ciepły. Paul Albert bez mizdrzenia się zdejmuje kobiece szatki. Mieszka w piwnicy z kumpelkami Sophie i Martin, dwoma sympatycznymi szczurami. To właśnie Paul Albert zwerbalizuje to, czego domyślaliśmy się dotąd na podstawie zachowania bohatera: „Ciągle z żoną? Pracujesz w fabryce? Mieszkasz na wsi? Jak pamiętam, nie znosiłeś tego.” I w prezencie daje mu pudełko farb akwarelowych, pamiętając o hobby Vincenta…
Vincent w Wenecji
„Dobrze ci zrobi zobaczenie trochę świata. Jeśli zaczynasz od Neapolu, masz tu liry. Potem możesz pojechać do Aleksandrii, Kairu, Stambułu. Możesz też się udać do Wenecji.” Jeszcze brzmią nam w uszach słowa ojca Vincenta, kiedy spotykamy naszego bohatera w pociągu zmierzającym do Wenecji właśnie. W Wenecji, na wagarach, jeszcze bardziej niesiony przez innych ludzi i zdarzenia, poddaje im się z cichą satysfakcją. Znowu dryfuje, co nas, widzów, nie dziwi. Zaskakuje natomiast niefolderowy obraz Wenecji. Zobaczymy Wenecję niejako od strony kulis, żeby posłużyć się teatralną metaforyką, bo taką pokaże Vincentowi poznany w pociągu włoski robotnik, który będzie cicerone naszego bohatera w jego weneckiej „przygodzie”. Otóż to – nie będzie żadnej przygody! Życie w tej cudownej scenerii – tak nauczono nas widzieć Wenecję i myśleć o niej – jest zadziwiająco podobne do życia na francuskiej prowincji. I z jednakową uwagą, wręcz czułością, oba te światy pokazywane są przez reżysera. Oto przez otwarte okna słyszymy śpiew, dobiegają podniesione głosy kłócących się Włochów; ktoś trzepie dywan, a zamiast samochodów mamy łodzie motorowe. Poznany Włoch pracuje w fabryce podobnej do fabryki Vincenta, w której też, oczywiście, obowiązuje zakaż palenia papierosów.
Uderza zadziwiająca symetria – panorama Wenecji z dachu, widok miasteczka ze wzgórza; ksiądz francuski, ksiądz włoski; teatralizacja życia w weneckim pałacu i domu sąsiadów Vincenta . Tak naprawdę wszędzie jest tak samo, albo bardzo, bardzo podobnie. Ale może warto się o tym przekonać samemu?
Galeria sympatycznych dziwaków
Styl Otara Iosselianiego rozpoznawalny jest również przez postacie, powołane przez gruzińskiego reżysera do ekranowego życia. Są one dość szczególne, ale nie ekstrawaganckie (może poza weneckim „maestro”). Pewna „dziwność” tych postaci nie polega zatem na jakimś wyszukanym kostiumie, szokującym wyglądzie czy zachowaniu, tylko przynależy im w sposób najzupełniej naturalny, czy to będzie postawa i sposób poruszania się, np. listonosza czy wymykająca się stereotypom, „niesformatowana” babcia. Nieraz określi bohatera jego sposób komunikowania się, np. starszy syn Vincenta czy dominanta charakteru, np. pasywność głównego bohatera.
A jak Albert
Albert to ojciec sąsiadki z vis a vis. Jest jakby częścią pejzażu, zawsze możemy być pewni, że pojawi się nieoczekiwanie, z nieodłącznym papierosem. Zaskakująca jest scena, kiedy pchający Alberta w wózku inwalidzkim czarnoskóry mężczyzna (Bartolemeo), pchnie go w dół szosy…
B jak babka
Bardzo wiekowa, ale nie zniedołężniała, suwerenna, autonomiczna niewiasta o wyglądzie osiemnastowiecznej sawantki Ma swoje towarzystwo, swoje lektury. Ma dobry kontakt z wnukami, zwłaszcza z młodszym, któremu czyta na dobranoc i którego przygotowuje do występu w chórze. W swoim pokoju, obwieszonym fotografiami, afiszami, nie celebruje swojej artystycznej, jak się domyślamy, przeszłości, żyje tu i teraz. Swoje powinności wobec zmarłych „załatwia” przez pracownika cmentarza ( świetna scena z żonkilami). Cechuje ją ironiczny dystans do siebie, siadając za kierownicę sportowego, czerwonego citroena, mówi: „Najpierw spódnica, potem nogi.” Świetna, wyrazista postać.
K jak ksiądz
Byłby postacią dwuznaczną, gdyby nie był tak prostoduszny. Przez lunetę obserwuje z jednakowym, by tak rzec, naukowym, zainteresowaniem, zarówno sąsiadkę w negliżu, jak i aligatora.
L jak listonosz
To postać „wielofunkcyjna”. Jak trzeba, zrobi zdjęcia ślubne. Potrafi być też tajemniczy, kiedy wynosi z cmentarza węża w słoiku. Swoim wyglądem, ubiorem i sposobem poruszania się przypomina pana Hulot, co pozwala niejako ująć w nawias niektóre jego zachowania. Tak więc otwierając powierzone mu listy, uczestniczy raczej ten sympatyczny samotnik w życiu mieszkańców wsi, w love story Bartolomea i Chantal niż narusza tajemnicę korespondencji. Listonosz to także nowe wcielenie Syzyfa – jadąc ścieżką, nie ominie dużego kamienia, tylko, po zejściu z roweru, przetoczy, z pewnym trudem, głaz na pobocze. Syzyf francuskiej prowincji.
S jak sąsiadka
Wioskowa femme fatale, elegantka, rywalizująca z żoną Vincenta. Ale zarazem zjednoczona z nią w „żoninym” losie. Obie robią na drutach szale dla swoich mężów,czekając na ich powrót . Prowincjonalne Penelopy. W ostatniej scenie, teatralnym gestem, obie owijają szalem szyje swoich mężów, tym troskliwym gestem przywiązując ich zarazem do siebie. W swoistej pantomimie, triumfując (nad sobą nawzajem, nad swoimi mężami?) staną naprzeciw siebie, podparte pod boki.
W jak wenecjanin
Przyjaciel ojca bohatera, mieszka w weneckim pałacu. Postać ta, wydaje się, ma szczególne znaczenie i przez to, że gra ją sam reżyser. Oto widzimy tego ni to arystokratę, ni to sławnego maestro w domowym stroju. Po zaanonsowaniu przez lokaja gościa, mobilizuje się – przygotowuje spektakl jednego aktora – rekwizyty, kostium. Ubiera aksamitną bonżurkę, stawia na widocznym miejscu wspólne zdjęcie z ojcem Vincenta z młodości. Przygotowuje magnetofon, zasiada przy fortepianie. Ostatnie takty (nagrane) , rozbrzmiewają, gdy lokaj wprowadza Vincenta. Za chwilę rozlegną się oklaski pod balkonem (nagrane). Maestro, niby zażenowany, ale i zadowolony, wychodzi do nieistniejącej, uwielbiającej go publiczności. Spektakl jednego aktora dla jednego widza skończony. Następuje scena, która jest parodią gościny – kropelka (dosłownie) whisky, brak tematów do rozmowy, sztuczna serdeczność, koniec wizyty. Opuszczający pałac Vincent słyszy dobiegającą z otwartych okien pospolitą kłótnię arystokraty (?) z mieszkającą z nim kobietą ( siostrą, gospodynią? ): „-Stara zdzira. = A ty łajdak. Mam cię dość.”
Jak to zrobiłeś , Otarze?
Czemu służyć ma ten teatr? Może pokazuje dwie strony medalu, awers i rewers rzeczywistości. Arystokrata – prosty człowiek, sąsiad gwałtownik – spokojny, małomówny Vincent (najdłuższa wypowiedziana przez niego kwestia dotyczy kultury picia wina we Francji i Włoszech); pospolita, otyła żona Vincenta – pretensjonalna do granic sztuczności sąsiadka.
Światem przedstawionym rządzi równocześnie zasada kontrastu i symetrii – życie francuskiej prowincji powtórzy się jak w lustrzanym odbiciu w Wenecji, nawet w odrapanych murach domów tu i tam.
Niespieszna fabuła przybiera stopniowo kształt moralitetu – vita activa zastąpione zostaje vita contemplativa. Jakby mimowolnie proponuje nam reżyser slow living – daj sobie czas, żeby chłonąć świat, życie, naturę ludzi…Dzięki filmowi Iosselianiego smakujemy każdą chwilę, wszak istota świata to błahe okruchy rzeczywistości życie in crudo,składające się na większą całość, która dopiero z perspektywy nabiera sensu.
W swoim filmie Otar Iosseliani wykorzystuje możliwość powrotu motywów z kultury twórczo zmodyfikowanych – starszy syn to późny wnuk Ikara; Vincent to brat Odyseusza, ale i syna (tu: męża) marnotrawnego; siostry ojca Vincenta to Parki, żony to współczesne Penelopy, a listonosz – w scenie z głazem – uosobienie Syzyfa.
Oddramatyzowanej fabule odpowiada „przezroczyste” aktorstwo, przywołujące na myśl Bressonowskich aktorów (zwłaszcza starszy syn Vincenta). Inne konteksty filmowe uruchamia scena w fabryce – Jaquesa Tati, ale i Charlie Chaplina i jego „Dzisiejsze czasy”. Bez wyszukanych środków artystycznych tka Otar Iosseliani swój misterny, ekranowy gobelin codzienności, życia samego w sobie. Dziwność istnienia znajduje w rzeczach najzwyklejszych. Chyba, że wpuści do ogrodu aligatora… Subtelnie, poetycko pokazuje reżyser, że życie jest cudem.
Tam i z powrotem
Syn Ikara szybuje z dziewczyną w przestworzach. Jak na obrazie Breughla widzimy drobną sylwetkę ojca – Odyseusza i syna marnotrawnego zarazem, powracającego do domu.
Matka: Daleko byłeś?
Syn: Nie.
Matka: Dobrze się chociaż bawiłeś?
Syn: To była podróż.
Pozornie bezbarwne, banalne i nieatrakcyjne życie, jeśli spojrzeć na nie inaczej, jak uczynił to Iosseliani i rutynę zastąpić rytuałem – staje się ważkie i piękne. Nie warto wagarować z życia.
Nota biograficzna
Otar Iosseliani (1934r.)
Brak akceptacji twórczości Iosselianiego w komunistycznym ZSRR, był przyczyną emigracji tego gruzińskiego reżysera. Z perspektywy europejskiej, kino Iosselianiego jest egzotyczne, cechuje je również bardzo oryginalne spojrzenie na człowieka. Jego filmy to dyskretne, zabawne studia ekscentrycznych osobowości, zjednujące reżyserowi jurorów wielu festiwali (Cannes, Wenecja, Berlin), oraz doceniane przez wymagającą publiczność.
Pytania pomocne w dydaktyce
- Na czym, Twoim zdaniem, polega absurdalny humor w filmie „W poniedziałek rano”?
- „Choć nie można być szczęśliwym bez pracy, to nie każda praca daje szczęście.” Słowa Władysława Tatarkiewicza uczyń mottem rozważań na temat pracy w filmie Iosseliani’ego.
- Obejrzyj film „Poniedziałki w słońcu” F. L. Aranoa z 2002r. Jaką refleksję na temat pracy w życiu człowieka proponują twórcy filmów
Bibliografia
- Andrzej Kołodyński, „Palić, nie palić” w: „Kino” 5/2003r.
- Jerzy Płażewski, „Z niedzieli na poniedziałek” w: „Kino” 5/2002r.