Brzdąc (1921)
Reż. Charlie Chaplin
Hanna Arend, Wojciech Świdziński
Hanka: Tego jeszcze nie było! Zapraszamy do wspólnego przeżywania z dziećmi filmu, który w tym roku obchodzi swoje setne urodziny! To dopiero gratka dla dzieciaków: kino, jakiego nie znają. Film czarno-biały, niemy, plansze z napisami, które odczytuje lektor, postacie przerysowane, ubrania z innej epoki, tempo akcji jakby wolniejsze od tego, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, tematyka… – mogłabym napisać – mało współczesna, ale to nie byłaby prawda. Dzisiaj Charlie Chaplin we własnej osobie (czyli wąsik, melonik i charakterystyczny sposób chodzenia, dzięki którym, pomimo upływu lat, jest nadal rozpoznawalny) przedstawia „obraz z uśmiechem, a może i łezką”.
Tytułowy Brzdąc, to sierota o imieniu John, którego matka („kobieta, której grzechem było macierzyństwo”, dzisiaj powiedzielibyśmy – „samotna matka”) w trudnej sytuacji życiowej, podrzuca swoje nowo narodzone dziecko do luksusowego auta, licząc, że w ten sposób zapewni lepsze życie maluchowi. Jak więc widzicie Państwo, już sam początek jest dramatyczny i nie obędzie się bez trudnych rozmów z dziećmi o nie zawsze oczekiwanym rodzicielstwie czy bez zapewnień o miłości i akceptacji dla swoich pociech, poruszonych akcją filmu. Wracając jednak do naszej opowieści, los bywa przewrotny i w wyniku splotu mniej lub bardziej niezamierzonych wydarzeń John ląduje w małym pokoiku na poddaszu, u człowieka, którego ubranie wcale nie wskazuje na wysoki status materialny, a sposób i warunki życia odbiegają od wymarzonego przez matkę dziecka – i nie chodzi tu tylko o biedę. Okazuje się jednak, że do szczęścia wcale nie potrzeba bogactwa, a zaradność przybranego taty jest po prostu bezcenna (polecam cudowne sceny z pierwszych prób karmienia niemowlaka!). Trzeba przyznać, że Charlie jako opiekun malucha, wziął sobie do serca tekst znalezionego przy chłopczyku listu od matki: „kochaj i troszcz się o tę sierotkę” i robił to najlepiej, jak umiał. Tym bardziej, że nikt nie uczy nas bycia rodzicem. W tym momencie, spokojnie możemy przenieść się do czasów nam współczesnych, bo budowanie relacji i więzi między dzieckiem a rodzicem, to aktualne zagadnienia. Jak to robi nasz bohater? Przede wszystkim spędza jak najwięcej czasu z Johnem. Razem gotują, wspólnie spożywają przygotowane przez siebie posiłki, w duecie też pracują… chociaż – z różnych względów – praca w tym przypadku, to kwestia dość problematyczna.
Towarzysząc naszym bohaterom, nie można oprzeć się refleksji dotyczącej tego, czego potrzebują dzieci. Czy bogactwo, zaspokajanie potrzeb materialnych, brak obowiązków sprawią, że nasze pociechy będą szczęśliwe, silne, mądre i poradzą sobie w życiu? A może potrzebują miłości, zainteresowania, okazywania akceptacji i zaufania oraz przyzwolenia na samodzielność? Dzieci kochają rodziców ponad wszystko, potrzebują ich bliskości, opieki i wzorca. Naśladują rodzica we wszystkim, dla niego gotowi są bić się na zabój (nawet pięciolatki), a rozdzieleni – zawsze przeżywają katusze, rozpacz i ból. W takich sytuacjach bez znaczenia jest mały metraż pokoju, niestabilne krzesła przy stole z niewyszukanymi potrawami i niekoniecznie modne ubrania. Dzieci bez względu na wszystko gotowe są dzielić z kochającym rodzicem niewygody życia, o czym często zapominają wszelkiego rodzaju „bezduszne” instytucje państwowe, jak w filmie Okręgowy Azyl dla Sierot. Tak trudno im zrozumieć, że ani w odczuciu Johna, ani jego przybranego ojca chłopiec nie jest sierotą! Doceniając wagę i potrzebę istnienia placówek pomocowych, trzeba przyznać, że nigdy nie są to proste sprawy i w wielu sytuacjach za konkretnymi decyzjami stoją dziecięce i rodzicielskie dramaty.
Brzdąc to film inny niż wszystkie dotąd proponowane w cyklu Seans rodzinny. Otwiera przed nami świat, który już nie istnieje, ale którego przesłanie aktualne jest dla widza z każdej epoki. Bo emocje, jakie wzbudza – wzruszenie, współczucie, empatia, zaciekawienie czy rozbawienie – są ponadczasowe. Kiedy mówimy o magii kina, to właśnie o takich filmach myślimy.
Wojtek: Czy zastanawialiście się kiedyś, jaki jest najstarszy film, który oglądaliście wspólnie z dziećmi? Czy był to Kevin sam w domu (1990), Gwiezdne wojny (1977), a może Krzyżacy Aleksandra Forda (1960) albo najstarsze długometrażowe animacje wytwórni Walta Disneya – Bambi (1942), Pinokio (1940) bądź Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków (1937)?
Pytanie jest o tyle zasadne, że film stał się najbardziej namacalnym sposobem obcowania z przeszłością. Nasze wizje starożytnego Rzymu, średniowiecza, dworu Ludwika XIV czy Dzikiego Zachodu są przecież w ogromnej mierze kształtowane przez kino historyczne. Film może stać się także sposobem doświadczenia przeszłości nie tak odległej, ale niemniej fascynującej. Przecież nie tylko film dokumentalny pozwala nam zanurzyć się w odległych dekadach XX wieku. Doskonale umożliwiają to także powstające przed laty fabuły rejestrujące na taśmie wygląd świata, a także modę, obyczajowość oraz mowę naszych dziadków i pradziadków. Dlatego spotkanie ze „starym filmem” może być nie tylko obcowaniem z dawnym, klasycznym dziełem sztuki ekranowej, ale dosłownie pasjonującą wyprawą w przeszłość, która nie raz okaże się bardzo podobna, a czasem zupełnie inna od naszej rzeczywistości. Warto w te wyprawy wyruszać wspólnie, aby wyjaśniać naszym dzieciom niektóre mniej czytelne z dzisiejszej perspektywy zagadnienia.
Tym razem proponujemy cofnięcie się w czasie o okrągłe sto lat i obejrzenie jednego z największych arcydzieł niemego kina – Brzdąca Charlesa Chaplina (1921). Pierwszym zaskoczeniem dla młodych widzów będzie zapewne czarno-biały ekran (choć w latach 20. stosowano też wirażowanie, czyli barwienie taśm na różne kolory), a zaraz potem odkrycie, że postacie nie mówią, a wszelkie kwestie dialogowe pojawiają się wyłącznie na wmontowanych w ujęcia tablicach. Najbardziej fascynujące jest jednak to, że owe „braki” po kilku lub kilkunastu minutach „znikną”. Film tak pełen emocji i szczerego humoru jak Brzdąc wciąga większość widzów w swój świat, a nasza świadomość przestaje odbierać go jako historyczną egzotykę.
Zaczyna się od pięciominutowego, utrzymanego w poważnym, melodramatycznym tonie prologu, w którym poznajemy samotną matkę (Edna Purviance), która po urodzeniu nieślubnego dziecka zostaje wydalona z „opiekuńczej” instytucji, w której dotąd przebywała. Zdesperowana kobieta, by ratować swoje dziecko przed widmem bezdomności i głodu, decyduje się na dramatyczny krok: podrzuca niemowlę do limuzyny stojącej na podjeździe eleganckiej willi. Traf chce, że ów luksusowy pojazd zostaje chwilę potem ukradziony przez dwóch opryszków, którzy nieprzewidzianego pasażera porzucają na rogu nędznej ulicy.
Nie brzmi to zbyt zachęcająco i niezbyt nadaje się dla młodych widzów? Spokojnie. Za chwilę tonacja filmu ulegnie diametralnej zmianie. Na ekran charakterystycznym „pingwinim” chodem wkroczy samotny tramp (Charlie Chaplin), który chcąc nie chcąc przygarnie podrzutka i otoczy go prawdziwie ojcowską opieką. „Malec jest bryłą ssąco-wyjącą. Chaplin ma kłopot, aby mu wetknąć do ust dzióbek od imbryka z mlekiem, przygotowuje mu pieluszki, sprawdza jego mokrości, w krześle wykrawa dlań otwór do odpowiedniego naczynia” – tak dalsze perypetie bohaterów opisuje zachwycony Karol Irzykowski – wybitny teoretyk filmu, który Brzdąca oglądał w Warszawie na początku lat dwudziestych[1]. Po pięciu latach widzimy jak tramp z podrośniętym chłopcem (Jackie Coogan) prowadzą rodzinny interes: malec wybija szyby w sąsiedzkich oknach, a jego ojczym – niby przypadkiem – oferuje usługi szklarskie.
Chaplin, realizując swój pierwszy długometrażowy film (niespełna 60 min projekcji), świadomie nie wypełnił go wyłącznie gagami. Poważna tonacja z prologu cały czas przenika się z komiczną. Eksplozje śmiechu nader często kończą się ściśniętym gardłem, gdy np. maleńki chłopiec w imię źle pojętej opieki społecznej ma zostać przekazany do przytułku. Chaplin określił swój film jako „obraz z uśmiechem, a może i łzą”. Mogło to być credo całej jego twórczości, niemniej najpełniej pasuje właśnie do Brzdąca. Trudno się temu dziwić, ponieważ twórca ukrył w nim całe pokłady bolesnych wspomnień. Nędzna dzielnica, w której osadzona została akcja filmu bardzo przypomina londyńskie Kennington z końca XIX w., gdzie przyszły geniusz kina spędził najwcześniejsze lata życia, cierpiąc nieraz z powodu głodu i braku dachu nad głową. Film powstawał także jako forma autoterapii po śmierci pierworodnego syna Chaplina i Mildred Harris, który zmarł trzy dni po porodzie. Zapewne dlatego – oprócz fantastycznych gagów – jego największym atutem pozostaje tytułowa rola Jackiego Coogana – sześcioletniego chłopca, któremu Chaplin na planie poświęcił bardzo wiele uwagi i który stał się z miejsca pierwszą dziecięcą gwiazdą kinematografii. Późniejsza jego kariera potoczyła się zresztą niezbyt szczęśliwie. W kolejnych filmach próbowano naśladować motywy z Brzdąca – z mizernym skutkiem – gdy zaś chłopiec dorósł, nie mógł dostać angażu. Jego ostatnią pamiętną rolą stał się koszmarny wujaszek Fester z pierwszej wersji Rodziny Addamsów (1964). W Brzdącu tworzy jednak wspaniały duet z wielkim komikiem, nie tylko jako jego miniatura, ale także równorzędny partner, którego ekspresja i naturalność do dziś zachwycają. Pozostaje on też najlepszym medium pozwalającym na wniknięcie w świat filmu nawet bardzo małym dzieciom. Wybrane fragmenty Brzdąca zdarzyło mi się pokazywać czteroletnim malcom, reagującym nań niezwykle żywiołowo.
Po wspólnym seansie warto poświęcić chwilę na wyjaśnienie niektórych realiów i rekwizytów, np. w jaki sposób wstawiało się szyby w okna przy pomocy kitu, dlaczego w wynajmowanych izbach gazomierz otwierał dostęp do gazu dopiero po wrzuceniu monety, czym był gorący kataplazm, który tramp przygotował zdrowiejącemu podopiecznemu…
Po filmie można zapytać dzieci o różnice, jakie dostrzegają pomiędzy światem przedstawionym na ekranie a naszą współczesnością. Jak dawniej, a jak dzisiaj dzieci spędzają czas? I może najważniejsze, bo najbardziej uniwersalne: co oznacza bycie prawdziwym rodzicem? Film Chaplina pięknie odpowiada na to niełatwe pytanie.
[1] K. Irzykowski, Dziesiąta muza oraz pomniejsze pisma filmowe, red. A. Lam, WL, Kraków 1982.