Cabaret
Świat był inny w latach 70. ubiegłego wieku. Filmy amerykańskie docierały na nasze ekrany z opóźnieniem. I dobrze, bo w 1972 roku jeszcze nie byłem gotowy na takie doświadczenia, jak „Cabaret”. Rok później byłem już jednak studentem. Mieszkałem w 6. akademiku w alei Politechniki. Do kina chodziłem często. To była taka ucieczka od szarego studenckiego życia. Chwila zapomnienia? Uwielbiałem kino. Było tajemniczym miejscem. Zapadałem się w fotel i nie było mnie dwie godziny i cztery minuty. Fotele były pluszowe i wygodne. Nikt nie jadł popcornu. Nie pił coli. Byliśmy tylko ja i ekran.
„Cabaret” był dla mnie szokiem. Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę i słyszę. Po latach przeczytałem gdzieś, że John Kander i Fred Ebb pisali piosenki do filmu, myśląc o Lizie Minnelli jako wykonawczyni. Liza jest w tym filmie genialna. Kiedy śpiewała „Maybe This Time”, dostałem gorączki. Na pewno miałem wypieki na twarzy. Jak dobrze, że w kinie jest ciemno…
„Cabaret” widziałem pierwszy raz w kinie „1 Maja”. Było na Piotrkowskiej, w pobliżu Hali Sportowej. Takie niezbyt wielkie, nie bardzo popularne. Każde kino pachniało wtedy innym światem. W każdym przed filmem pokazywano Polską Kronikę Filmową. Taki dzisiejszy Teleexpress… Po PKF otwierała się inna przestrzeń. Lubiłem siadać blisko ekranu, bo „mam krótki wzrok”. W tym filmie wszystko było na swoim miejscu. I wszystko było dobre. W te dwie godziny zakochałem się w Lizie…
A kiedy wracałem do akademika, park pachniał jesienią. A ja byłem już chyba trochę bardziej dorosłym studentem…
Marek Niedźwiecki (kwiecień 2014)