Amadeusz
To był koniec 1984 r. Od ponad roku nie było już w Polsce stanu wojennego, ale Ambasada Amerykańska to nie był wtedy dobry adres. A ja tam chodziłem po „Billboard” (tygodnik muzyczny) i taśmy z muzyką z American Top 40. Chyba dlatego „pocztą pantoflową” dostałem zaproszenie na pokaz filmu „Amadeusz”. Odbył się w jednym z kin warszawskich. W wersji bez lektora, bez napisów. Ten obraz przejechał się po mnie, jak huragan. Byłem w szoku. Dostałem gorączki. Na wielkim ekranie robił wrażenie. Bardzo dobra kopia ze świetnym dźwiękiem. To miało znaczenie, bo jedną z głównych ról w tym filmie gra muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta. Zagrana fenomenalnie przez jedną z najlepszych orkiestr świata. Academy Of St. Martin-In-The-Fields pod batutą Neville’a Marrinera. Mistrzostwo prawie niewiarygodne. Tom Hulce zagrał życiową rolę, to on był w filmie Amadeuszem. Świetny był F. Murray Abraham jako Antonio Salieri. Krótka historia życia Mozarta została opowiedziana barwnie i z rozmachem. No i muzyka. Zakochałem się w niej wtedy na zawsze. I to ciągle trwa. No bo niby wiedziałem, że Amadeusz pisał hity w swoim czasie, był takim ówczesnym Eltonem Johnem, ale spotkanie z taką dawką jego twórczości dokonało cudów. Reżyserem filmu jest Milos Forman. Obraz był nominowany do… 53 nagród, zdobył aż 40, w tym Oscara za film roku. Niedawno oglądałem „Amadeusza” znowu. Rydwan czasu nikogo nie oszczędza. Film trochę się zestarzał, ale muzyka gra jak zwykle cudownie. Top wszech czasów. Numer jeden to dla mnie ciągle Symfonia Nr. 25 G mol, K.183…