Fenomen filmowych kontynuacji
– od „Star Wars” do „Harry’ego Pottera”
Kinga Dyndowicz
Prawie każdy z nas uległ kiedyś magii jakiejś filmowej serii czy kontynuacji. I pewnie zdziwię wszystkich widzów dojrzałych, przyznając się do faktu, że bardzo lubię „Harry’ego Pottera”. Oczywiście muszę tu zaznaczyć, że nigdy nie wartościuję kina na podstawie jego predyspozycji gatunkowych. Obraz adresowany do szerokiej widowni nie powinien być z tego powodu deprecjonowany. Bo nawet prosty pomysł na film może zaowocować dziełem wybitnym. Ponad 20 lat temu przekonałam się o tym za sprawą książki „100 najlepszych filmów stulecia” Barry’ego Normana. To było dla mnie odkrycie, bo autor stawiał w jednym rzędzie takie tytuły, jak „Bambi” Disneya i „Siódma pieczęć” Bergmana. Norman udowodnił, że prawie każdy pomysł na film ma potencjał wielkiego kina. Wszystko zależy od tego, jak zostanie zrealizowany. Po przeczytaniu tej książki zaczęłam trochę inaczej patrzeć na kino. I tu wracam do Pottera. Oczywiście, moja przygoda rozpoczęła się od wersji literackiej. Jednak moja fascynacja tym światem wykracza daleko poza powieści J.K. Rowling, ma nieco szerszy kontekst. Nie umiem jednak jednoznacznie wyjaśnić, dlaczego polubiłam bohatera granego przez Daniela Radcliffa. Nie wiem jak to możliwe, że ja (osoba, która wyrosła z literatury dziecięco-młodzieżowej jakieś 30 lat temu), daję się na to wszystko nabierać. Może dlatego, że w świecie czarodziejów proza życia jest obecna tak samo jak w naszej codzienności? Poza tym, ten świat nie istnieje na zasadzie jakiegoś fantastycznego bytu, po prostu jest dookoła. Stanowi świat równoległy. Wystarczy się tylko rozejrzeć…
Wszystkie kolejne ekranizacje nie dorównują książkom, ale i tak wracam do tych filmów z przyjemnością. Uległam masowemu szaleństwu. Przyznam, że jest to dla mnie również fenomen natury socjologicznej. Autorka siedmiu tomów „Harry’ego Pottera” znalazła się po prostu we właściwym czasie i we właściwym miejscu; wypełniła pewnego rodzaju lukę. Stała się prekursorem rodzinnej rozrywki na miarę XXI wieku. Tak jak kiedyś filmy George’a Lucasa czy Stevena Spielberga, którzy zawojowali zbiorową wyobraźnię w latach 70. i 80., a kupony od tamtych sukcesów odcinają do dziś. Znamienne jest to, że lata 90. również należały do Starych Mistrzów. Wystarczy wspomnieć triumfalny powrót „Star Wars” na kinowe ekrany w dwudziestą rocznicę swojej premiery (w 1997 roku). Nie zapominajmy jednak, że nowe „Gwiezdne wojny” rozczarowały. Nie zapominajmy, że powrót na ekrany „E.T. – The Extra Terrestial” w dwudziestą rocznicę premiery (w 2002 roku) przeszedł bez echa. Rycerze Jedi mają dzisiaj po 30, 40 albo 50 lat. Ten czas mija bezpowrotnie i następne pokolenia już nie rozumieją tamtego świata. I właśnie oni mają „Harry’ego Pottera”. Ja w naturalny sposób przyjęłam tę zmianę i biegałam do kina na kolejne części. To już oczywiście nie są moje filmy, to fakt. Ale za każdym razem chciałam wiedzieć, co i jak będzie pokazane. Co twórcom wyjdzie najlepiej, a co sknocą. Oczywiście, przy każdej takiej okazji wybierałam film w oryginalnej wersji językowej z napisami. Przede wszystkim ze względu na szacunek, jakim darzę wybitnych aktorów brytyjskich, wcielających się w kluczowe jak i mniej istotne postacie. Alan Rickman, Ralph Fiennes, Maggie Smith, Emma Thompson, św. pamięci Richard Harris, dla którego rola profesora Dumbledora okazała się ostatnią w życiu. Legendarny aktor zmarł po premierze II części i zastąpił go wówczas nieznany szerszej widowni Michael Gambon. Z uwagą obserwowałam ewolucję technologii cyfrowej, która pozwoliła filmowcom wykreować nierealne stworzenia i magiczne światy. Pokochałam muzyczny temat przewodni kultowej serii czyli „Hedwig’s Theme” Johna Williamsa. Ten utwór to już klasyka, a minęło zaledwie kilkanaście lat od premiery I części filmu. Stały współpracownik kompozytora, czyli wspomniany już Spielberg, powiedział kiedyś o muzyce Mistrza, że „słuchając jego partytur, ma się ochotę zerwać na równe nogi i rzucać popcorn w powietrze”… I chociaż już od dawna prażonej kukurydzy nie jadam, to myślę, że i tym razem Williams na taki kubełek popcornu zasłużył…
To prawda, kultura masowa ma dziś niezwykłą siłę rażenia. Natomiast jedno jest dla mnie pewne. Jeśli w przyszłości ktoś wpadnie na pomysł zrobienia remake’u Pottera, to pewnie będę już na emeryturze. Intryguje mnie natomiast jedno: czy kino wysokobudżetowe będzie miało dla nas, widzów, bardziej zaawansowane niespodzianki niż technologia cyfrowa? To raczej pytanie retoryczne. Pozostaje wierzyć, że przeskok technologiczny, wynikający z upływu czasu, nie będzie tak drastyczny, jak w przypadku wspomnianych już „Gwiezdnych wojen”. W sieci pojawia się coraz więcej informacji na temat VII epizodu „Star Wars”. A ja zaczynam się obawiać, czy faktycznie jest na co czekać? Zawsze byłam fanem tej starej trylogii Lucasa, rozpoczętej w roku 1977 od „Nowej nadziei”. Epizody IV–VI z tamtych lat były mistrzostwem świata, ale te zrealizowane później – to dla mnie porażka. Lucas skoncentrował się na efektach specjalnych, zapominając o całej reszcie. Osadził w wirtualnym świecie papierowe postacie pozbawione charakterów i emocji. Dziś wydaje mi się, że realizacja tamtych prequeli z zastosowaniem technologii CGI od samego początku była błędem. Bo epizody chronologicznie wcześniejsze wymagały moim zdaniem czegoś w rodzaju formalnej ascezy. Tak, aby widz miał jakiś punkt odniesienia. Możliwość identyfikacji z czymś, co już zna. Ja w „Phantom Menace” i dwóch kolejnych częściach nie znalazłam niczego takiego. Bo nawet znani mi bohaterowie wydawali się kiepską imitacją samych siebie. Twórcy zachłysnęli się możliwościami, jakie stwarza technologia cyfrowa, a ja straciłam cierpliwość. Wracam do klasyki sprzed lat, nie mając równocześnie żadnych szczególnych oczekiwań, związanych z najnowszymi produkcjami spod znaku science fiction i fantasy. Oczywiście są wyjątki, nie można generalizować. Doceniam fenomen Pottera, ale równocześnie nie mam cierpliwości do ekranizacji Tolkiena, do „Hobbita” i „Władcy pierścieni” Petera Jacksona. Do dziś pamiętam jak zasnęłam w kinie podczas premierowego pokazu „Drużyny pierścienia”. Na dodatek dość sceptycznie oceniam dotychczasowe dokonania J.J. Abramsa, który będzie reżyserem wspomnianego już VII epizodu „Star Wars”. Poza problematyką realizacyjną chyba najbardziej boję się tego, że zobaczę Hana Solo i Luke’a Skywalkera 30 lat później. Harrisonowi Fordowi stuknęła siedemdziesiątka, Markowi Hamillowi niewiele mniej… Czy ciągle jeszcze potrafimy uwierzyć, że to ci sami bohaterowie? Czy słowa „dawno, dawno temu w odległej galaktyce” to ciągle magia czy tylko jej wspomnienie? Poczekamy, zobaczymy…