Robin Williams – wspomnienie
Kinga Dyndowicz
„Są takie odejścia, w przypadku których brakuje słów. Właśnie tak czuję się od 11 sierpnia, od dnia śmierci Robina Williamsa” – właśnie tak napisałam jakiś czas temu w felietonie dla portalu Radionewsletter. W tych dniach mijają dwa miesiące od samobójczej śmierci aktora i przez ten czas nie było dnia, żebym o tym nie myślała. Bo Robin był dla mnie kimś szczególnym. Kimś, kto sprawiał, że zapominałam o codzienności. Kimś, kto mi uświadomił, że kino powinno wzruszać i porywać…
Największe kreacje Robina Williamsa zbiegły się z okresem, gdy gościłam w kinie częściej niż kiedykolwiek później. To była dekada między 15. a 25. rokiem życia. Dekada, która dla mnie rozpoczęła się w roku 1987. Chcąc przypomnieć sobie tamte lata, sięgnęłam nie tylko do filmów, ale również moich pamiątek z tamtego okresu. Wśród nich znalazło się kilka zakurzonych brulionów wypełnionych prasowymi wycinkami o ukochanych filmach, twórcach i aktorach. Ogromna część tych wycinków dotyczy takich tytułów jak Good Morning Vietnam Barry’ego Levinsona, Stowarzyszenie umarłych poetów Petera Weira, The Fisher King Terry’ego Gilliama, Przebudzenie Penny Marshall, Hook Stevena Spielberga…
Z dzisiejszej perspektywy to była zupełnie inna epoka. Nikt nie słyszał jeszcze wtedy o internecie, filmy trafiały do kin z opóźnieniem, bo nie mieliśmy normalnego rynku dystrybucji. Dlatego poza częstymi wizytami w kinie kupowałam na bieżąco dostępną wówczas prasę filmową, głównie „Film” oraz ukazujące się stosunkowo krótko „Ekran” i „Premierę”. Często gościłam również w antykwariatach, gdzie za niewielkie pieniądze można było kupić książki adresowane do pasjonatów filmu. I właśnie na podstawie takich materiałów przygotowywałam moje pierwsze filmowe audycje. Jeszcze przed ekspansją sprzętu komputerowego pisałam ich scenariusze na maszynie. O tym wszystkim przypomniały mi wycinki prasowe z przełomu lat 80. I 90. Jeden z nich jest fragmentem wypowiedzi Kazimierza Kutza: „Prócz talentu i techniki aktor musi dysponować tajemniczym CZYMŚ, nieuchwytnym, nieokreślonym; tajemnica tego czegoś leży w ludzkim wdzięku, a jest to jedyna ludzka cecha, która nie poddaje się zawodowej obróbce”. Niestety, nie znam źródła tego cytatu. Ale równocześnie pomyślałam, że wypowiedź znakomitego reżysera idealnie charakteryzuje fenomen Robina Williamsa. Jego ciepło, wrażliwość i empatię, które nigdy nie były udawane… W połączeniu z wybitnym talentem komicznym Robin stworzył coś niepowtarzalnego. I właśnie tym zjednywał sobie naszą sympatię, nasz śmiech i łzy. Kiedy dziś przypominam sobie po latach największe filmy z jego udziałem, widzę ile mądrości mieli w sobie tacy bohaterowie jak John Keating; Carpe diem – mówił swoim uczniom w Stowarzyszeniu umarłych poetów. Dziś widzę ile miał racji. Nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę mając 18 lat. Dzisiaj już tak. To samo dostrzegł doktor Sayer, który próbował znaleźć lek na śpiączkowe zapalenie mózgu w Przebudzeniu Penny Marshall. Również bohater komediodramatu Patch Adams będącego prawdziwą historią lekarza, klauna, społecznika i aktywisty, który odmienił oblicze współczesnej medycyny. Bo w prozie życia najważniejsze są chwile, o których zapomnieliśmy. Choćby zwyczajny ludzki uśmiech, który potrafi być najlepszym lekarstwem…
Pisząc te słowa, słucham ścieżki dźwiękowej komediodramatu The Fisher King. Niezapomniane tematy George’a Fentona i How About You Harry’ego Nilssona na tle nocnej panoramy Manhattanu. Robin Williams w roli szalonego Parry’ego. Byłego nauczyciela historii, który po traumatycznych przejściach zostaje nowojorskim kloszardem i postrzega miasto jako średniowieczną twierdzę ukrywającą w swych murach świętego Graala. Ta magiczna historia to baśń z happy endem bo Parry ma w sobie dobro. To mój ukochany film z Robinem, który w 1991 roku obejrzałam w łódzkim Bałtyku…
Spoglądając na karierę Robina Williamsa z dzisiejszej perspektywy, wiem jedno. Są takie kreacje, których nie byłby w stanie zagrać nikt inny. Choćby rola Adriana Cronauera, radiowego didżeja z American Forces Network, który w 1965 roku na kilka miesięcy odmienił życie amerykańskich żołnierzy walczących w Wietnamie. Good Morning Vietnam to obraz dla mnie szczególny, bo na okładce mojej kopii soundtracku widnieje autograf aktora. W październiku 1997 roku byłam na konferencji prasowej z ekipą filmu Jakub kłamca. Dramat Petera Kassovitza kręcony był w Piotrkowie Trybunalskim i nigdy nie zapomnę tamtego dnia. Byłam wówczas reporterem Radia Manhattan i współautorem audycji Cinema Time. Po konferencji podeszłam do Robina nieśmiało prosząc o podpis na okładce ukochanego soundtracku. Kilka chwil, które zapamiętałam na całe życie… Paradoks upływającego czasu polega na tym, że mam wrażenie, iż zdarzyło się to wczoraj. Bo ciągle mam w swoim archiwum zapis tamtej konferencji sprzed 17 lat. Zapis głosu niezwykłego człowieka, który nam, fanom kina podarował tak wiele…
Robin Williams był aktorem, którego kochałam. Gdy dowiedziałam się o jego śmierci poczułam się tak, jakbym straciła kogoś bliskiego. Równocześnie nie umiem uciec od refleksji, że bezpowrotnie przemija epoka moich młodzieńczych idoli. Tych, którzy ukształtowali moją wrażliwość. Tych, którym zawdzięczam moją pasję i miłość do kina. Bo Williams był dla mnie kimś więcej niż aktorem komediowym. To stereotyp ukształtowany przez komercyjne media i tabloidy. Bo żywiołem Williamsa był komediodramat. Ten gatunek najbliższy naszemu życiu, w którym dramaty bardzo często sąsiadują z sytuacjami komicznymi. I chyba dlatego jest to gatunek tak bliski naszym sercom, co udowodnił już w czasach kina niemego sam Chaplin…