Kupon Vadima
Tadeusz Szczepański
Na okładce płyty z filmem Rogera Vadima I Bóg stworzył kobietę (And God Created Woman, 1988) można przeczytać, że jest to nowa wersja znanego szlagieru. Reklama ma swoje prawa, ale problem w tym, że ten niewątpliwy hit z 1956 roku w Polsce nigdy znany nie był, choć aktorka, która w tym filmie zalśniła blaskiem prawdziwej gwiazdy, także i u nas cieszyła się ogromną popularnością. O kim mowa? O Brigitte Bardot, oczywiście.
Wbrew pozorom nie jest to takie oczywiste, ponieważ słynna niegdyś BB dziś jest osiemdziesięciopięcioletnią emerytką, która przed czterdziestką wycofała się z aktywnego życia na ekranie w zacisze willi w Saint-Tropez na Lazurowym Wybrzeżu i tylko od czasu do czasu prasa w sezonie ogórkowym komentuje jej ekscentryczne zachowania o nacjonalistycznym wydźwięku. Trudno o bardziej żałosny przykład ulotności niegdysiejszego rozgłosu.
Niewiele lepiej przedstawiał się status pierwszego męża BB i twórcy jej mitu, czyli Rogera Vadima. Jego kariera reżyserska – jak na zapalonego narciarza przystało – przypominała zjazd ze stromego stoku: po efektownym debiucie I Bóg stworzył kobietę (Et Dieu… créa la femme, 1956) jego kolejne filmy były coraz gorsze (może z wyjątkiem głośnej Barbarelli, 1968) i dziś o zmarłym w 2000 roku Vadimie chyba zapomnieli już nawet najstarsi kinomani. On sam starał się co pewien czas przypominać o sobie opinii publicznej, wydając wspomnienia (Pamiętnik diabła i Moje trzy żony), ale te wynurzenia leciwego playboya nie budziły już większych emocji. Realizacja w Ameryce nowej wersji debiutanckiego filmu, który onegdaj przyniósł mu pieniądze i sławę, też była podyktowana pragnieniem odcięcia jeszcze jednego kuponu od minionego powodzenia. Tym bardziej, że w swoim czasie jego pierwszy film najpierw podbił Amerykę – w pierwszym tygodniu obejrzało go osiem milionów widzów! – a dopiero potem w glorii zamorskiego sukcesu zyskał rozgłos we Francji.
Nic w tym dziwnego, ponieważ Vadim bez wątpienia był wówczas najbardziej amerykańskim spośród europejskich filmowców. Należał do tych reżyserów, którzy nie tylko potrafią kręcić filmy, ale także umiejętnie kreować zjawiska wykraczające poza ekran w sferę życia, gdzie kształtują obyczajowość, modę, moralność, systemy wartości czy w ogóle tak zwanego ducha czasu.
Vadim przyszedł do kina jako reporter magazynu „Paris Match”, ilustrowanego tygodnika paryskiego, który na wzór amerykańskiej prasy wielkonakładowej jako pierwszy w okresie powojennym we Francji zaczął propagować beztroski i pełen powabu styl życia mieszczańskich elit. Najbardziej znany i sugestywny obraz tego środowiska oraz roli, jaką w jego propagowaniu odgrywali dziennikarze, zwani paparazzi, pokazał kilka lat później Federico Fellini w swoim Słodkim życiu (La dolce vita, 1960). Otóż młody Vadim obracał się właśnie w paryskim światku dolce vita i z jego aury tyleż czerpał inspirację do swoich fotoreportaży, co ją kształtował. Z tego stylu właśnie, z tej atmosfery obyczajowego liberalizmu i hedonizmu wziął się jego pierwszy film I Bóg stworzył kobietę.
Okoliczności tego debiutu były dość niezwykłe, jeśli zważyć ówczesne reguły profesjonalnego systemu kinematografii francuskiej, gdzie prawo obywatelstwa mieli tylko twórcy o sprawdzonych nazwiskach i uznanym dorobku. Wprawdzie Vadim kręcił się w środowisku filmowym, pisał scenariusze, był asystentem znanego reżysera Marca Allégreta, znał „cały Paryż” i „cały Paryż” znał Vadima, ale przecież – zdawać się mogło – nawet najlepsze koneksje nie mogą zastąpić profesjonalnego kunsztu. Okazało się jednak, że mogą, jeżeli sprzyjające układy towarzyskie idą w parze z siłą przebicia, iskrą talentu, wiarą we własne siły, no i pieniędzmi, które ktoś zdecyduje się postawić na film przebojowego debiutanta-amatora. A ponieważ Vadim był dzieckiem szczęścia, ktoś taki się znalazł – był nim znany z ryzykanckich posunięć producent Raoul Lévy. W ten oto sposób Vadim utorował drogę całej plejadzie reżyserów-amatorów, którzy w ślad za nim rozbili zhierarchizowane układy kinematografii francuskiej, tworząc Nową Falę.
Vadim stworzył film, który szokował niezwykłym jak na debiutanta rozmachem realizacji w hollywoodzkim stylu. Składały się nań ogromny budżet (sto milionów franków), skandalizujący scenariusz napisany wspólnie z producentem, panoramiczny ekran i barwa (co wówczas było ewenementem), nowy styl opowiadania, polegający na długich ujęciach oraz akcji usytuowanej we wnętrzach naturalnych i pełnych przestrzeni plenerach. Jednakże najważniejszym atutem filmu, popartym hałaśliwą reklamą, była żona Vadima, młoda aktoreczka, która bez większego powodzenia wystąpiła do tej pory w kilku epizodach i kilku rolach pierwszoplanowych, ale dopiero ten film miał się stać jej wielkim entrée do kina francuskiego.
Brigitte Bardot nie grała osiemnastoletniej Juliette, lecz była sobą, czyli dziewczyną z dobrego domu, ale zbuntowaną wobec jego rygorystycznej moralności i swobodnie wyrażającą stłumione pod gorsetem sztywnego kodeksu obyczajowego pragnienia niepohamowanej ekspresji erotycznej. Ubrana w obcisłe dżinsy i marynarską koszulkę z dużym dekoltem, z rozwianą burzą blond włosów Brigitte-Juliette była kwintesencją zmysłowości. Bardzo wiele pisano o nieomal zwierzęcej naturalności jej sposobu poruszania się, o spontaniczności każdego gestu i wyrazu twarzy, które składały się na wyzywający, magnetyczny erotyzm jej fizjonomii i całej sylwetki. Konrad Eberhardt, znakomity znawca kina francuskiego i wytrawny analityk sztuki aktorskiej, tak o niej pisał: „Skandalizując opinię publiczną jawnością pobudek swego działania, BB wniosła przecież do filmu francuskiego, operującego pikanterią aluzji czy sytuacji, jakiś zupełnie nowy element, nutę świeżości i intensywności prawdziwego erotyzmu”.
W 1956 roku, kiedy film I Bóg stworzył kobietę wszedł na ekrany, kreacja Bardot i jej zręcznego aranżera była swoistą prowokacją obyczajową i skandalem, którego rozmiary na tle ówczesnych konwencji dzisiaj trudno sobie wyobrazić. Wrażenie to wzmocniła zrealizowana wkrótce potem uwspółcześniona wersja Niebezpiecznych związków (Les liaisons dangereuses, 1959) według powieści Choderlos de Laclos z Gérardem Philipe’em i Jeanne Moreau, po którym to filmie do Vadima na zawsze przylgnęła etykietka cynicznego libertyna i skandalisty. Znamienne, że oba te filmy nigdy nie trafiły na polskie ekrany mimo popaździernikowej odwilży i otwarcia na Zachód (choć oba po latach pokazała TVP). Później jednak dwuznaczna sława Vadima w miarę błyskawicznych postępów obyczajowej rewolucji lat sześćdziesiątych, manifestacji hippisów i młodzieżowej subkultury rocka zaczęła szybko blaknąć. Na początku lat siedemdziesiątych przeniósł się do Ameryki, gdzie kręcił tuzinkowe filmy bez większego znaczenia.
Do nich też wypada zaliczyć remake jego głośnego debiutu. Zrealizowaną trzydzieści lat później amerykańską wersję I Bóg stworzył kobietę trudno nazwać remakiem w ścisłym tego słowa znaczeniu, raczej jest to powtórzenie tego samego tematu, czyli sytuacji dziewczyny walczącej o wolność i niezależność w obliczu męskiej dominacji i pożądania. Przedsięwzięcie Vadima trudno w ogóle mierzyć miarą sukcesu jego debiutu, ponieważ ekspansja filmowego erotyzmu, jaka dokonała się od tamtego czasu, wytrąciła mu z ręki oręż prowokatora i skandalisty. Jedyne, co mógł uczynić, to nasycić swój film scenami soft porno w stylu pamiętnej Emmanuelle (1974), którymi istotnie od czasu do czasu punktuje sentymentalną fabułkę zwieńczoną obowiązkowym happy endem. Innym uwspółcześnieniem tematu jest wprowadzenie wątku muzyki rockowej: przebywająca w więzieniu bohaterka filmu zyskuje upragnioną wolność dzięki udanemu występowi solowemu w amatorskim zespole. Natomiast o tym, że Rebecca de Mornay, która gra pamiętną rolę Juliette, nawet do pięt nie dorasta BB, pisać nawet nie warto. Chociaż też jest blondynką.