Król Lew (2019)

Reż. Jon Favreau

Data premiery: 19 lipca 2019

Wojciech Świdziński

Króla Lwa Jona Favreau można uznać za punkt kulminacyjny realizowanej od czasu Kopciuszka Kennetha Branagha strategii studia Walta Disneya, polegającej na adaptowaniu na żywy plan jej największych rysunkowych przebojów. W ten sposób na ekrany trafiło kilka pozycji udanych – jak wspomniany Kopciuszek – a także kilka interesujących, jak sympatyczna parafraza mniej znanego filmu kombinowanego Mój przyjaciel smok. Zdarzyło się też kilka wpadek, jak przyjęty z rezerwą tegoroczny Dumbo Tima Burtona. Nowy Król Lew wzbudził bodaj największe oczekiwania, a zarazem obawy, potęgowane przez intensywną kampanię promocyjną. Trudno się dziwić, gdyż chodzi o adaptację największego sukcesu studia z lat 90. – obrazu kultowego dla kilku pokoleń widzów. Wyzwanie było tym większe, że – inaczej niż dotychczas – nowy Król Lew nie jest adaptacją animacji rysunkowej na film aktorski, lecz na inny rodzaj animacji, opartej na obrazach generowanych komputerowo.

Reżyserię powierzono Jonowi Favreau – jednemu z „ojców założycieli” Marvel Cinematic Universe oraz twórcy dobrze przyjętej Księgi dżungli z 2016 r., w której młodemu aktorowi wcielającemu się w postać Mowgliego partnerowały wirtualne obrazy zwierząt. W tamtym filmie postawiono na adaptację swobodną, sprawiając, że była to przede wszystkim kolejna ekranizacja prozy Rudyarda Kiplinga, odwołująca się zarazem do animacji z 1967 roku. W przypadku Króla Lwa zadecydowano natomiast o adaptacji pedantycznie wiernej pierwowzorowi, powielając nie tylko zarys fabularny, ale też konkretne ujęcia czy kwestie dialogowe. W moim odczuciu decyzja ta sprawiła, że film nie tyle nie udał się, ile – w zestawieniu z pierwowzorem – wypadł zaskakująco blado.

Aby wyjaśnić tę opinię, należy przede wszystkim przypomnieć, czym w swoim czasie był Król Lew z 1994 roku. Ustanawiając rekord zysków dla tradycyjnego filmu rysunkowego, stał się zarazem punktem kulminacyjnym zapoczątkowanego Małą syrenką (1989) cyklu wysokobudżetowych baśni, do realizacji którego studio Disneya przystąpiło po latach przerwy. Zarys fabularny zaczerpnięto jednak nie z utworów Hansa Christiana Andersena czy Jeanne-Marie de Beaumont, lecz z Hamleta Williama Shakespeare’a. Król Lew stał się więc ambitną fuzją opowieści stylizowanej na baśń dla dzieci oraz poważnego dramatu władzy i zemsty. Co więcej, historię udało się zręcznie wpisać w aktualną wiedzę przyrodniczą dotyczącą obyczajów afrykańskich zwierząt. Pomimo że postacie uległy antropomorfizacji, pozostały zwierzęce nie tylko dzięki doskonałemu oddaniu ich ruchu, ale także za sprawą zachowania ich obyczajów. W rzeczywistych lwich stadach faktycznie dochodzi do walk o władzę, takich jak przedstawiony w filmie konflikt między Mufasą a Skazą. Lwięta poprzedniego przywódcy są zwykle bezwzględnie uśmiercane przez następcę, czego dowodziły gorąco w swoim czasie dyskutowane badania Yukimaru Sugiyamy i kontynuatorów jego pracy. Wielkie koty pozostają też w odwiecznym konflikcie z hienami, które stanowią jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla ich młodych. Ponadto na tle innych animacji studia obraz z 1994 r. odznaczał się większym smakiem plastycznym, wprowadzając dyskretne stylizacje odwołujące się do sztuki afrykańskiej oraz konsekwentnie stosowane klucze kolorystyczne. Dodać do tego należy nasycenie filmu muzyką i przebojowymi piosenkami, za co wyróżniony został m.in. dwoma Oscarami.

Wobec tak wielu walorów wydaje się, że powtórzenie tego samego w nowoczesnym wydaniu, zapewniającym olśniewające efekty wizualne, powinno być najprostszą drogą do sukcesu. Tymczasem okazało się, że takie „przepisanie” animacji rysunkowej na formę, która w intencji ma być bliższa rzeczywistości, wywołało szereg problemów. Po pierwsze, animacja rysunkowa jest sztuką syntezy i skrótu, przeniesiona zaś w świat „rzeczywisty” cierpi na niedobór treści i wrażenie nadmiernej skrótowości. Po drugie, rysunkowe zwierzęta posługujące się mimiką i słowem wydają się czymś naturalnym, gdy jednak na ekranie przemawiają wyglądające niemal jak żywe lwy, hieny i guźce, trudno oprzeć się wrażeniu groteskowego dysonansu. Po trzecie wreszcie, rozproszeniu uległ urok wizualnego klucza zastosowanego przez twórców pierwowzoru, w którym świat lwiej ziemi tonął w ciepłych odcieniach złota i żółci, schronienie hien w szarościach i czerniach, zaś idylliczna kraina Timona i Pumby – w pstrokatych barwach z przewagą nasyconej zieleni. W filmie z 2019 r. próbowano powtórzyć również ten efekt, ale wypadło to mało wyraziście, a nade wszystko niezbyt przekonująco.

Rzecz jasna nowa wersja Króla Lwa nie jest niewolniczym przepisaniem pierwowzoru, wszelkie odstępstwa jednak okazują się marginalne, a przy tym dość przewidywalne. Kilka gagów o bardziej slapstickowym charakterze znikło, gdyż zapewne nie pasowały do quasi-realistycznej konwencji. Usunięto pewne mniej fortunne rozwiązania, takie jak nasuwający skojarzenia z defiladami przed trybunami wielkich dyktatorów marsz hien – istot odmalowanych oczywiście negatywnie, ale bądź co bądź skrzywdzonych odrzuceniem i poniżeniem przez lwią władzę. Nieznacznie rozbudowano także wątki żeńskich bohaterek, nie na tyle jednak, by stały się w tej historii walki o samczą dominację równorzędnymi partnerkami postaci męskich. Być może najistotniejsza zmiana nastąpiła w doborze aktorów użyczających głosów w oryginalnej ścieżce dźwiękowej. Producenci zadecydowali o powierzeniu wszystkich lwich ról aktorom czarnoskórym. W polskiej wersji językowej z obsady z roku 1994 powrócił jedynie Wiktor Zborowski w roli Mufasy, pozostałe zmiany nie mają jednoznacznego uzasadnienia, zaś fanom na pewno doskwierał będzie brak charakterystycznych głosów Marka Barbasiewicza czy Krzysztofa Tyńca.

Czy więc tak wyczekiwaną wersję Króla Lwa można uznać za niewypał? Z pewnością nie, o czym najlepiej świadczą zapełnione do ostatniego miejsca sale kinowe oraz rozlegające się w nich ciche pochlipywania w scenie śmierci ojca głównego bohatera. Miłośnicy animacji komputerowej na pewno będą usatysfakcjonowani takimi – decydującymi o wyglądzie całości – detalami jak gra światła w oczach bohaterów czy naturalne falowanie włosów postaci. Niektóre plenery zachwycą wręcz niemożliwym pięknem. Powtórzenie fabuły gwarantuje również, że myśli przewodnie, przesłanie i nauka moralna płynące z pierwowzoru pozostaną aktualne.

Dlatego również po seansie nowej wersji Króla Lwa można z młodymi odbiorcami poruszyć cały szereg uniwersalnych kwestii. Na czym polega idea „kręgu życia” objaśnianego przez Mufasę, a na czym filozofii wyznawanej przez Timona i Pumbę pod hasłem „hakuna matata”? Jak przebiegał proces dorastania Simby i czy przedstawioną historię można odczytać w sposób metaforyczny jako przypowieść o dojrzewaniu? Jakimi cechami odznacza się „dobry władca”, a jakie właściwości sprawiają, że inny okazuje się tyranem i despotą? Starszej młodzieży można zadać pytania wynikające z porównań z Hamletem Williama Shakespeare’a, poczynając od rozszyfrowania, w jakiej zwierzęcej skórze kryją się poszczególne postacie tragedii, a kończąc na porównaniu struktur dramaturgicznych oraz przebiegu obu utworów. Można również pokusić się o spojrzenie przyrodoznawcze, zaczynając od prostych pytań o mieszkańców sawanny, a kończąc na wymagających sporej wiedzy zoologicznej kwestiach podobieństwa zachowań filmowych i rzeczywistych lwów. Zawsze też można spróbować zestawić obie wersje tak podobnych, a zarazem tak odmiennych filmów w celu przyznania któremuś z nich prymatu. Być może porównanie wypadnie jak zestawienie ozdoby ze złota oraz jej tombakowej imitacji. Nie znaczy to przecież jednak, że z tombaku nie może powstać kunsztowny wytwór, który ma szansę budzić autentyczny zachwyt.

tytuł: Król Lew
tytuł oryginalny: The Lion King
rodzaj/gatunek: animacja, familijny, przygodowy
reżyseria: Jon Favreau
scenariusz: Jeff Nathanson
zdjęcia: Caleb Deschanel
muzyka: Hans Zimmer
produkcja: USA
rok prod.: 2019
dystrybutor w Polsce: Disney
czas trwania: 118 min
odbiorca/etap edukacji: od lat 7/wczesnoszkolna, podstawowa (4-6), podstawowa (7-8)

Wróć do wyszukiwania