Nogi jak cyrkiel
Tadeusz Szczepański
Europejskim reżyserom filmowym zawsze śniła się kariera w Hollywood, gdzie „kino jest tym, czym piramidy dla Egiptu” – jak to określił jeden z tych nielicznych, którym taki sen szczęśliwie spełnił się na jawie, czyli Miloš Forman. O Hollywood marzył również jego rówieśnik, François Truffaut, najpierw jako krytyk zafascynowany kinem amerykańskim (przeprowadził słynny wywiad-rzekę z Alfredem Hitchcockiem), a potem znakomity autor filmowy, uznany i popularny w USA, co europejskim reżyserom nieczęsto się zdarza. Truffaut kilkakrotnie przymierzał się do realizacji filmu w Hollywood – to on miał reżyserować tak znane później filmy jak Bonnie and Clyde (Bonnie i Clyde, 1967) czy Kramer vs. Kramer (Sprawa Kramerów, 1979), firmowe produkty Hollywoodu. Niespełniony romans Truffauta z mekką światowego kina skończył się zaledwie na pamiętnym występie aktorskim w filmie Stevena Spielberga Close Encounters of the Third Kind (Bliskie spotkania trzeciego stopnia, 1979).
Przyczyny, dla których Truffaut w końcu filmu w Ameryce nie nakręcił, pozostają w sferze hipotez: podobno nie mógł opanować w wystarczającym stopniu języka angielskiego, podobno źle wspominał realizację filmu Fahrenheit 451° (1966), swego jedynego filmu zrealizowanego za granicą, w Anglii, podobno w ogóle onieśmielały go kontakty z cudzoziemcami…
Mimo tych przeszkód w 1983 roku powstał w Hollywood film, którego autorem był Truffaut, choć o jego autorstwie można mówić jedynie w cudzysłowie. Mowa o The Man Who Loved Women (Zakochany w kobietach), wyreżyserowanym przez Blake’a Edwardsa „na podstawie” wcześniejszego o sześć lat filmu Truffaut L’Homme qui aimait les femmes, czyli Mężczyzny, który kochał kobiety (1977). W swoim czasie ogromna większość filmów francuskiego reżysera gościła na polskich ekranach lub w telewizji, ten jednak należy do tych nielicznych, które do Polski nie zawitały.
A szkoda, bowiem Mężczyzna, który kochał kobiety, to film rzucający osobliwe, tajemnicze światło na postać swego autora – ukazuje jego głęboko osobiste obsesje uczuciowe i wyobrażenia. Jest to tym bardziej intrygujące, że film ten wcale nie należy do znanego cyklu autobiograficznego François Truffaut, serii filmów, którą otworzył jego legendarny debiut Les Quatre cents coups (Czterysta batów, 1959), połączonych postacią jednego bohatera, Antoine’a Doinela, odtwarzanego przez Jeana-Pierre’a Léaud. Mężczyzna… należy do atrakcyjnych historii, które tak chętnie reżyser opowiadał na ekranie, pozornie bez związku ze swoim życiem osobistym. Jednakże dzisiaj, wiele lat po jego przedwczesnej śmierci, kiedy jego dzieło, już nieodwołalnie zamknięte, oddaliło się od nas w czasie, widać wyraźnie jego dominujące tematy, motywy, kluczowe sytuacje, które obsesyjnie powracają w różnych filmach, odsyłając do wewnętrznej autobiografii ich autora. We Francji opublikowano poważne studia interpretacyjne, posługujące się psychoanalizą jako kluczem do sekretnej przestrzeni skomplikowanej psychiki Truffaut – „mężczyzny o duszy dziecka”, jak go określił Steven Spielberg.
Właśnie takim mężczyzną jest również Bertrand Morane, bohater filmu. Bertrand jest inżynierem, który zajmuje się testowaniem modeli statków i samolotów. Zajęcie nieprzypadkowe: widzimy go, jak z dziecięcą pasją oddaje się swojej pracy, jako żywo przypominającej podwórkowe zabawy. Jednakże prawdziwą namiętnością Bertranda są kobiety, a raczej ich nogi, które wprowadzają go w stan nieodpartej ekscytacji, stanowiąc pierwszy impuls do miłosnego podboju. Najlapidarniej ten film scharakteryzował jego autor: „Jedna twarz mężczyzny i sto twarzy kobiet (i ich nogi!) – oto wizualny zamysł naszego filmu”. O tym, iż pomysł ten prześladował Truffaut od dawna, świadczy fakt, że już w jego drugim filmie Tirez sur le pianiste (Strzelajcie do pianisty, 1960), powstałym siedemnaście lat wcześniej, jeden z gangsterów opowiada o śmierci swojego ojca, zdeklarowanego donżuana, który wpadł pod samochód, oglądając się za kobiecymi nogami. Dokładnie w tej sam sposób ginie Bertrand Morane i film zaczyna się od sceny pogrzebu, na którym gromadzą się wszystkie kobiety jego życia, a my, widzowie, niejako oczami nieboszczyka z mogiły oglądamy całą galerię olśniewająco zgrabnych nóg. „Kobiece nogi są jak cyrkle, które przemierzają we wszystkich kierunkach kulę ziemską, nadając jej swoją równowagę i swoją harmonię” – słyszymy komentarz bohatera z offu.
Film skomponowany jest z retrospekcji, które odtwarzają nienasyconą żądzę tytułowego bohatera zapatrzonego w damskie kończyny, a jego dramaturgia, złożona z serii epizodów, przypomina kształt innego filmu Truffaut, a mianowicie La Mariée était en noir (Panna młoda w żałobie, 1968), gdzie Jeanne Moreau w tytułowej roli morduje po kolei zabójców swojego świeżo poślubionego męża, zastrzelonego przez przypadek przy wyjściu młodej pary z kościoła. Bertrand Morane, wspominając kolejne kobiety swego życia, sięga również pamięcią do pierwszych doświadczeń erotycznych, między innymi do inicjacji w ramionach prostytutki. Jednakże najwcześniejsze wspomnienie dotyczy jego matki, kobiety podejrzanej konduity, której obecność syna najwyraźniej przeszkadzała. „Moja matka nabrała zwyczaju chodzenia na pół nago w mojej obecności, oczywiście nie po to, aby mnie prowokować, ale aby upewnić się w przekonaniu, że nie istnieję”.
Ten tekst komentarza bohatera brzmi niczym odległe echo wyznania samotnego, niekochanego, ignorowanego przez matkę dziecka, jakim był dwunastoletni Antoine Doinel z Czterystu batów. W programie prasowym do Mężczyzny… Truffaut umieścił jako motto cytat z dzieła znanego psychoanalityka Brunona Bettelheima Pusta twierdza: „Okazało się, że Joey nigdy nie miała szczęścia do swojej matki”. Nie miał go również – podobnie jak Antoine Doinel – Bertrand Morane, w czym tkwi główne źródło jego fetyszystycznej namiętności, która w końcu przyniesie mu śmierć.
Truffaut jako znany kinofil był nie tylko „mężczyzną, który kochał filmy”, ale również uchodził za pasjonata i konesera literatury pięknej. Ludzie pióra bywali bohaterami jego utworów, a książki należały do jego ulubionych rekwizytów obdarzonych symbolicznym znaczeniem. Komentowały akcję jego filmów, charakteryzowały występujące w nich postacie. Bertrand Morane przez cały czas pisze książkę, w której opisuje swoje doświadczenia z kobietami. Jedna z jego kochanek stanie się właścicielką wydawnictwa, które podejmie się jej publikacji. Ona także podsunie mu tytuł jego autobiograficznej powieści: Mężczyzna, który kochał kobiety! Książkę pod tym właśnie tytułem wydał François Truffaut w chwili premiery swojego filmu, przy czym nie był to jego scenariusz, lecz jego literacka wersja w formie odrębnej powieści. Dwa lata wcześniej w jednym z wywiadów Truffaut mówił: „Już od dłuższego czasu miałem ochotę pokazać to wszystko, co dzieje się z książką: książkę się pisze, potem składa, drukuje, daje do korekty, wybiera okładkę i potem już jest gotowa, skończona, jak przedmiot”. Ten proces powstawania książki, w której bohater filmu zapisuje swoje przeżycia, został pokazany w Mężczyźnie…, a bohater – zarówno filmu, jak i książki – stanowi alter ego ich autora.
Oczywiście tych wszystkich subtelności konstrukcyjnych, tej finezyjnej gry pomiędzy kinem a literaturą nie znajdziemy w remake’u Blake’a Edwardsa Zakochany w kobietach. Przede wszystkim dlatego, że zręczny majster hollywoodzki spojrzał na ten głęboko osobisty dla Truffaut film jak na fabułę, która stwarza wiele możliwości komediowych, umożliwiając także ukazanie całej galerii pięknych kobiet, których zresztą nie brak również u Truffaut. O zmianie perspektywy zadecydowała także obsada głównej roli. U Truffaut widzimy Charlesa Dennera (notabene urodzonego w Tarnowie), aktora o wybitnie neurotycznej osobowości i aparycji, które sprawiają, że jego obsesja jest przejmująco wiarygodna. Natomiast Edwards zaangażował Burta Reynoldsa, aktora w typie macho, w którego wykonaniu psychiczne katusze przeżywane przez bohatera w jego związkach z różnymi kolejnymi paniami są znacznie mniej przekonujące. Edwards nie byłby również Amerykaninem, gdyby nie potraktował dosłownie psychoanalitycznego szyfru filmu Truffaut i dlatego u niego bohater spędza więcej czasu na kozetce u ponętnej psychoterapeutki, którą oczywiście uwodzi, aniżeli w objęciach swoich pięknych dam. I wreszcie te nogi… U Francuza były niepokojącym fantazmatem, wypełniającym bez reszty wyobraźnię uwodziciela, u Edwardsa są zaledwie gustownym ornamentem. Truffaut nigdy nie powiedział, co sądzi o hollywoodzkiej wersji swojego filmu. François Truffaut był dżentelmenem.