Kim jestem? – o tożsamości seksualnej filmowego bohatera w kontekście ról społecznych
Kinga Dyndowicz
Żyjemy w czasach, w których tożsamość seksualna mówi bardzo wiele o kondycji współczesnego człowieka. Czy zawsze patrzymy na innych przez pryzmat płci, czy raczej jest ona kwestią drugoplanową? Ile znaczą dla nas kulturowe stereotypy związane z płcią? Czy bycie dziewczynką lub chłopcem już na początku naszej drogi determinuje, kim kiedyś będziemy? Czy jest coś, co może zakłócić raczej przewidywalny scenariusz wynikający z płci kulturowej? W tym momencie przypominam sobie polski film oraz serial Dziewczyna i chłopak, zrealizowane na przełomie lat 70. i 80. na podstawie popularnej powieści Hanny Ożogowskiej. Książkę pt. Dziewczyna i chłopak, czyli heca na czternaście fajerek znało w czasach PRL-u niemal każde dziecko w naszym kraju. Bohaterowie historii – trzynastoletni Tomek i jego dwunastoletnia siostra Tosia – na skutek niespodziewanych wydarzeń, zamieniają się miejscami w dniu wakacyjnego wyjazdu. Pech sprawia, że Tosia trafia do leśniczówki surowego stryja i spędza lato w towarzystwie dwóch dorastających kuzynów, podczas gdy Tomek jedzie na wakacje do owdowiałej ciotki, wychowującej kilka córek. O tajemnicy siostry i brata nie wie nikt poza nimi. Oboje stają przed koniecznością sprostania nieznanym wcześniej wyzwaniom.
Zarówno książka, jak i jej ekranizacja mówią o tym, że do naszych ról społecznych wynikających z płci jesteśmy przygotowywani od dziecka. A ile znaczy płeć kulturowa, gdy w naszym dorosłym już życiu zaczynamy żyć wbrew utrwalonym stereotypom? Na to pytanie twórcy filmowi szukają odpowiedzi od lat, a temat wydaje mi się bardzo istotny właśnie dziś. W czasach, w których coraz częściej słyszymy o ideologii gender, a problematyka seksualności człowieka przestała być tematem tabu. Chyba najbardziej interesuje mnie problematyka dramatu jednostki w sytuacji, gdy jej tożsamość seksualna wykracza poza powszechnie akceptowane „ramy”. Do poruszenia tego tematu sprowokował mnie dramat, który w ostatnim sezonie oscarowym walczył o nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej w najważniejszych kategoriach. Ten film to Call Me By Your Name, goszczący w naszych kinach jako Tamte dni, tamte noce.
Call Me By Your Name to ekranizacja głośnej powieści Andre Acimana. Jej głównym bohaterem jest siedemnastoletni Elio Perlman spędzający wakacje w domu rodzinnym na włoskiej prowincji. Jest rok 1983, do Perlmanów przyjeżdża na lato Oliver, Amerykanin i doktorant będący gościem ojca chłopaka. Profesor Perlman jest wybitnym znawcą kultury i sztuki antycznej. Już od pierwszych scen filmu wiemy, że Elio jest wyjątkowym nastolatkiem, wrażliwym, zdolnym. Młodym miłośnikiem literatury i melomanem, który poświęca długie godziny ukochanej muzyce. Jest równocześnie zwyczajnym chłopakiem, który zaczyna odkrywać swoją seksualność i flirtuje z koleżanką z sąsiedztwa. Stosunek Elio do Olivera jest na początku ambiwalentny. Jednak po pewnym czasie gość zaczyna go intrygować. Początkowa obojętność, a nawet wrogość względem „uzurpatora” zmienia się w fascynację. Pierwsza męska przyjaźń w życiu Elio – ta, która wkrótce okaże się pierwszą miłością – ma jednak swoją cenę. To dramat o uczuciu, które jest darem. Nawet wtedy, gdy wymaga akceptacji goryczy życia…
Dzieło na podstawie oscarowego scenariusza Jamesa Ivory’ego to film niezwykle intensywny, zmysłowy. Fotografowany w ciepłych barwach, w każdym kadrze rozświetlony pięknem północnej Italii. Niemal czujemy tamtą atmosferę. Smak dojrzałych moreli z przydomowego ogrodu. Upalne, słoneczne dni owiane łagodną bryzą zbliżającego się wieczoru. Zupełnie jakbyśmy wraz z filmowymi bohaterami wracali do naszej własnej przeszłości… To również historia niezwykle uniwersalna. O tym, że miłość homoseksualna w niczym nie różni się od heteroseksualnej. W obu przypadkach nie można jej w żaden sposób zaplanować, okiełznać czy zracjonalizować. Po prostu się dzieje. Jednak siłą tego filmu jest nie tyle historia miłosna, co świadomość bohaterów, że ich wspólny czas dobiega końca. Luca Guadagnino wnosi tym samym do swojego dzieła nutę melancholii. Akcentuje w ten sposób rolę chwil tak ulotnych jak lato, które już niedługo dobiegnie końca.
Zakończenie filmu nie daje odpowiedzi na pytanie, jakie będą dalsze losy Elio. Zdecydowanie ważniejsza jest tutaj emocjonalna identyfikacja widza z przeżyciami bohatera. Bez wątpienia ułatwiają ją znakomicie dobrani aktorzy. Nominowany do Oscara Timothee Chalamet w roli Elio to autentyczne odkrycie. Starszy o dekadę Armie Hammer, grający Olivera, jest na ekranie równie doskonały. Co ciekawe, prezentowany jest przez twórców trochę jak bohater żeński. Niczym antyczna rzeźba z domowych slajdów profesora Perlmana. Godna podziwiania, idealna… Jednak jest w tym filmie jeszcze coś. Rzadko zdarza się tak, by przedmiotem naszego podziwu stał się bohater drugiego planu. A takim bohaterem jest bez wątpienia właśnie profesor, którego zagrał genialny Michael Stuhlbarg. To świadomy ojciec, który pozwala synowi na dokonywanie samodzielnych wyborów i te wybory akceptuje.
„Jesteś zbyt mądry, by nie wiedzieć, jak rzadkie i jak wyjątkowe było to, co mieliście” – mówi profesor do syna w jednej z ostatnich scen filmu. To ojciec, który wie, że nie należy wyrzekać się bólu, jeśli jest on źródłem czegoś niepowtarzalnego i pięknego. To ważna rada, bo nastolatek dopiero uczy się rozumienia swoich emocji. Jest zbyt młody, by wiedzieć, na czym polega paradoks upływającego czasu. Często toczy się tak szybko, że nie ma w nim miejsca na nawiązywanie wartościowych relacji z innymi ludźmi. „Pędzimy do przodu bez wytchnienia, pozostając emocjonalnymi bankrutami nim skończymy 30 lat. Niezdolnymi do tego, by kochać, by czuć” – mówi profesor, dodając, że „nasze serca i nasze ciała to dar, który dostajemy od losu tylko jeden raz”. A zatem tylko od nas zależy, jak przeżyjemy swoje życie. Ta niezwykła scena i oczywiste przesłanie filmu uderzyły mnie swoją szczerością i bezpośredniością. To obraz mówiący o sprawach najważniejszych bez zbędnych słów i niepotrzebnych metafor. Na tyle sugestywnie, że z pewnością niejeden dojrzały widz sięgnął po seansie wspomnieniami do czasów, gdy dorastał. Jednak w pierwszej kolejności jest to film o młodym człowieku szukającym swojej drogi. O chłopcu, który dzięki świadomym i wrażliwym rodzicom ma poczucie własnej wartości i wie, że nie będzie napiętnowany z powodu swojej odmienności.
Takiego ojca jak Elio nie ma niestety Oliver. W realiach, w jakich przyszło mu żyć, nie ma szans na akceptację w swoim środowisku. To bohater tragiczny, który przypomniał mi o poruszającym dramacie Tajemnica Brokeback Mountain Anga Lee z 2005 roku. Oliver oraz Elio mają w sobie coś z Jacka Twista oraz Ennisa Del Mar, w których postacie wcielili się przed laty Jake Gyllenhaal oraz nieżyjący już Heath Ledger.
W jednej ze scen filmu Ennis mówi Jackowi o czymś, co widział jako chłopiec. Opowiada o związku dwóch mężczyzn, którzy w czasach dzieciństwa filmowego bohatera byli pośmiewiskiem całego miasteczka. Obaj zostali zamordowani ze względu na swoją orientację seksualną. Ojciec Ennisa dopilnował, by chłopiec zobaczył, jaki los spotyka „takich ludzi”. Później, gdy w dorosłym życiu odkrywa on swoją odmienność, dramatyczne wspomnienie jest jak cień, który pozostaje z nami do końca naszych dni. Ojciec Ennisa wpoił chłopcu, że gejów się powszechnie nienawidzi. Dlatego w dorosłym życiu Ennis nienawidzi samego siebie. Wiele lat po tym, gdy poznał Jacka u podnóża Brokeback Mountain, po tym jak rozpadło się jego małżeństwo, po tym jak jego świat skurczył się do wymiaru przyczepy służącej mu za mieszkanie, ciągle czuje ten sam ból: „Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju? To przez Ciebie taki jestem. Przez Ciebie jestem nikim i niczym” – mówi do Jacka pewnego dnia. Jednak widz doskonale wie, że to nie Jack jest winien. Ich historia zdarzyła się dlatego, że Ennisa i Jacka połączyła miłość na całe życie i obaj nie byli w stanie z tej miłości zrezygnować. Pamiętam, że gdy film gościł w kinach, niektórzy określali go mianem „gejowskiego westernu”, co uważam za rażące uproszczenie. Bo dzieło Anga Lee to w pierwszej kolejności wstrząsająca historia o czasach i miejscach, w których dwoje kochających się ludzi zmuszonych jest do zaprzeczenia jedynej prawdziwej rzeczy, jaka dała im siłę, by przetrwać. Ich tragedia jest oczywiście uniwersalna. Szerokość geograficzna, kraj czy kolor skóry uczestników dramatu nie mają tutaj większego znaczenia. Ich wspólna historia rozpoczyna się latem 1963 roku, kiedy Ennis i Jack mają po 19 lat i dostają pracę przy wypasie owiec u podnóża tytułowego Brokeback Mountain. Ennis z trudem otwiera usta i pilnuje się na każdym kroku. Nauczono go podejrzliwości i wyczuwania zagrożenia na długo przed tym, zanim się pojawi. Dopiero chwile spędzone z Jackiem są jedynymi, w których nie czuje się społecznym wyrzutkiem. Odmieńcem żyjącym na symbolicznym marginesie tzw. normalnego społeczeństwa.
Jest w dramacie Anga Lee scena, kiedy Ennis znajduje starą kowbojską koszulę, która należała przed laty do jego nieżyjącego już przyjaciela. To emocjonalna kulminacja całej historii. Pamiętam, że przed laty byłam na seansie tego filmu w sali wypełnionej do ostatniego miejsca. I w tym jednym momencie na widowni zaległa kompletna cisza. Bo to film o tym, że niezależnie od tego, kogo kochamy, prędzej czy później wszyscy borykamy się z taką samą stratą. Bo wszyscy kogoś tracimy. Prędzej czy później to doświadczenie staje się udziałem każdego z nas. Zostają nam wspomnienia i przedmioty. Czasem maleńkie drobiazgi, będące zapachem człowieka, którego kochaliśmy i którego już nie ma… Ang Lee opowiada o uczuciach w sposób niezwykle delikatny. Szuka u swoich bohaterów takich cech, jakie charakteryzują większość z nas. Opowiada też o straszliwej samotności człowieka, który z powodu swojej inności „powinien” czuć się napiętnowany. Żyjemy w świecie, w którym odmienność stała się synonimem czegoś gorszego. Kochamy za to stereotypy. W świecie, w którym coraz częściej jesteśmy uzależnieni od naszych ról społecznych, te stereotypy są łatwiejsze do zaakceptowania. A skąd się bierze strach przed innością? Być może łatwiej uzyskać odpowiedź na to pytanie na przykładzie filmu, którego akcja rozgrywa się w Danii na początku XX wieku. Ten obraz to oparty na faktach film The Danish Girl (Dziewczyna z portretu), w którym znakomitą kreację stworzył Eddie Redmayne.
Po raz pierwszy zobaczyłam Redmayne’a na dużym ekranie przy okazji premiery filmu Mój tydzień z Marylin w 2011 roku. Przyznaję, że jeszcze wtedy nie sądziłam, iż pochodzący z Londynu aktor w ciągu zaledwie kilku lat awansuje do grona największych gwiazd światowego kina. Prawdziwym przełomem okazała się oczywiście oscarowa rola Stephena Hawkinga w dramacie Teoria wszystkiego. Natomiast zdecydowanie większe wrażenie zrobiła na mnie rola Redmayne’a we wspomnianym już dramacie Toma Hoopera.
Bohaterowie Dziewczyny z portretu to młode duńskie małżeństwo, Gerda oraz Einar Wegenerowie, które dzieli ze sobą nie tylko życie, ale również wspólną pasję jaką jest malarstwo. Są artystami o podobnej wrażliwości i na pierwszy rzut oka widzimy, że to para szczególna. Dwoje ludzi, którzy odnaleźli w swoim związku coś, co spotyka nielicznych. Miłość będącą owocem przyjaźni, porozumienia bratnich dusz. Jednak ten wizerunek zaczyna pękać w momencie, gdy Einar odkrywa nieznaną sobie dotychczas stronę osobowości. Z pozoru niewinna zabawa z pozowaniem w kobiecym ubraniu i pojawienie się na balu w roli kuzynki Einara popycha bohatera w stronę, która dla niego samego będzie na początku szokująca.
To historia o początkach transseksualizmu, o czasach, gdy nie miał on jeszcze nazwy, a tacy ludzie jak Einar Wegener kończyli swoje życie w szpitalach psychiatrycznych. Jednak bohater, a może raczej bohaterka Dziewczyny z portretu spotkała na swej drodze doktora Warnekrosa, który rozpoznał niezgodność płci mózgu z płcią biologiczną. Einar Wegener przeszedł do historii jako Lili Elbe. Pierwsza transseksualna kobieta, którą poddano chirurgicznej korekcji płci. Jest w dramacie Toma Hoopera kilka scen, o których trudno zapomnieć. Choćby scena przed lustrem. Zawsze byłam zdania, iż w wielkich rolach najważniejsza jest odwaga, by pokazać swoje ciało i emocje w sposób, na jaki nas nie stać w realnym życiu. Eddie Redmayne znalazł w sobie taką odwagę. Myślę również, że pod wieloma względami możemy odczytać tę historię jako klasyczny melodramat. Jednak w kontekście poruszanej tu tematyki jest to jeden z najbardziej wstrząsających obrazów o czasach, w których kłopotliwa tożsamość seksualna była ukrywana przed opinią publiczną. Einar Wegener, któremu wielu specjalistów odmówiło pomocy, przeżył autentyczny koszmar i pasmo upokorzeń.
Oczywiście proces społecznej akceptacji osób z takimi problemami ewoluował. Doskonałym przykładem jest tutaj film Śniadanie na Plutonie. Obraz Neila Jordana to historia chłopaka, który chciał być kobietą, został transseksualną Patricią, a przyszedł na świat jako nieślubny syn księdza w katolickiej Irlandii lat 60. XX wieku. Grający główną rolę Cillian Murphy jest w tym filmie znakomity. Jego bohater, a właściwie bohaterka mogłaby konkurować chyba jedynie z gwiazdą Złego wychowania Pedro Almodovara i nietypową kreacją Gaela Garcii Bernala. To jednak jedyna analogia, bo Breakfast On Pluto pokazuje filmowego bohatera w kontekście burzliwych przemian polityczno-obyczajowych wspomnianej epoki. Patricia „Kicia” Braden wydaje się irlandzkim odpowiednikiem pochodzącego z USA Forresta Gumpa. Nawet kimś na wzór postaci Dickensowskich. To bohaterka niesiona przez wiatr historii, której los zależy od napotkanych na drodze ludzi. Symbolicznym komentarzem do jej niezwykłych przygód stała się muzyka z tamtych lat. To komediodramat opowiadany piosenkami takich artystów jak Dusty Springfield, Harry Nilsson, Billy Paul, Bobby Goldsboro czy Morris Albert. Nie po raz pierwszy światowe kino serwuje nam taki zabieg. Mało jest jednak reżyserów, którzy potrafią dobrać utwory z taką finezją, jak robi to Jordan. To stare przeboje, które wzruszają widza i sprawiają, że jeszcze wiele razy będzie chciał obejrzeć ten sam film.
Dzieło Jordana to niezwykła opowieść o afirmacji życia. Również o tym, że każdy z nas ma prawo, by przeżyć je na swoich własnych zasadach. Oczywiście, musimy pamiętać, że te zasady bardzo często związane są z wieloma wyrzeczeniami. Nasze życiowe wybory – niezależnie od tego, czego dotyczą – zawsze mają swoją cenę. Jednym z najbardziej poruszających filmów o tej tematyce jest dla mnie Albert Nobbs z 2011 roku. Dramat w reżyserii Rodrigo Garcii z życiową kreacją Glenn Close w roli tytułowej to historia kobiety, którą życie zmusiło do bycia mężczyzną. Akcja filmu rozgrywa się w XIX-wiecznej Irlandii. Bohaterka filmu żyje w męskim przebraniu od ponad 30 lat, bo tylko w tej roli może pozwolić sobie na godne i w miarę dostatnie życie. Albert Nobbs jest kamerdynerem w luksusowym hotelu w Dublinie. Pamiętam, że siedem lat temu kreacja Close doczekała się oscarowej nominacji. Ogromnie żałowałam, że nie zaowocowała ona statuetką. Do dziś uważam, że to jedna z najwybitniejszych kreacji kobiecych ostatnich lat.
A jak wygląda codzienne życie Nobbsa? To skupienie na pracy i zabezpieczeniu materialnym. Nobbs marzy o całkowitej niezależności, rezygnacji z etatu w hotelu i otwarciu własnego sklepiku z kawiarnią i wyrobami tytoniowymi. Marzy również, co wydaje się kompletnie zaskakujące, o żonie. Jednak wraz z upływem akcji, coraz lepiej rozumiemy potrzeby i troski skromnego i cichego człowieka, którego największym pragnieniem jest wtopienie się w tło i bycie niewidzialnym. Albert Nobbs nie jest szczęśliwy jako mężczyzna. Wątpimy nawet w to, czy był szczęśliwy jeszcze wtedy, gdy był kobietą. Jego życie to nieustanny strach przed zdemaskowaniem. Tymczasem założenie rodziny i finansowa samodzielność to nie tylko gwarancja bezpieczeństwa, ale i zaufania publicznego. To równocześnie możliwość społecznego awansu w świecie zdominowanym przez mężczyzn. W czasach, w których kobieta warta była tyle, ile jej pochodzenie, posiadany majątek lub zamążpójście. Bez przebrania Nobbsa bohaterka Glenn Close nie znaczyła nic. Będąc nim ciągle, miała szansę na realizację marzeń, ale zapłaciła za tę szansę straszliwą cenę. Jest w dramacie Garcii scena, która w symboliczny sposób oddaje wewnętrzne rozdarcie bohaterki. To scena, gdy Nobbs i jego przyjaciółka, również żyjąca jako mężczyzna, wychodzą na spacer po plaży w kobiecych ubraniach. To scena groteskowa, a zarazem tragiczna. Zdławiony krzyk rozpaczy człowieka zaszczutego przez życie. W sukni, w której bardziej przypomina karnawałowego przebierańca niż kobietę.
Albert Nobbs to dramat, który umieściłam w pierwszej dziesiątce najsmutniejszych filmów, jakie widziałam. Ale dzieło Garcii to równocześnie obraz piękny. O marzeniach, które nadają sens naszemu życiu. O pragnieniach, które definiują, kim naprawdę jesteśmy. W tych wszystkich przejmujących dramatach tożsamość seksualna filmowego bohatera to niejako „wartość naddana”. Bo zawsze najważniejszy jest po prostu człowiek. Nie jako ktoś, kogo wytyka się palcami za jego odmienność, nie jako reprezentant mniejszości czy jakiejś marginalnej grupy społecznej, lecz jako jednostka mająca prawo do życia w zgodzie z samym sobą. Płeć kulturowa jest ważna, ale to nie ona definiuje wartość człowieka. Tę wartość definiują nasze czyny oraz to, ile znaczymy dla innych, a także samych siebie. Jeśli tożsamość seksualna wykracza poza powszechnie akceptowane normy społeczne i taka osoba zaczyna mieć problemy w swoim środowisku, to winę za tę sytuację ponosi otoczenie, a nie ta osoba. Każdy z nas posiada niezbywalne prawo do bycia sobą… jednak nie zawsze proste jest jego wyegzekwowanie. To, jak jesteśmy postrzegani – począwszy od domu rodzinnego, poprzez grono rówieśników w czasach dorastania, a w końcu społeczeństwo w naszym dorosłym życiu – w znacznym stopniu wpływa na naszą osobowość. Dlatego musimy pamiętać, że w świecie wolnym od uprzedzeń żaden człowiek, który czuje się inny, nie byłby skazany na stygmatyzację społeczną…
Kinga Dyndowicz (marzec 2018)