Powrót do Montauk (2017)
Reż. Volker Schlöndorff
Data premiery: 29 grudnia 2017
Kamila Żyto
Powrót do Montauk, czyli najnowszy film Volkera Schlöndorffa rozpoczyna następująca scena: dojrzały mężczyzna (w tej roli szwedzki aktor o germańskiej aparycji Stellan Skarsgård) – pokazywany przez większość czasu w półzbliżeniu na niepozwalającym się zidentyfikować tle – monologuje wprost do frontalnie ustawionej kamery. Opowiada o swoim ojcu-filozofie i jego poglądach na życie, w którym liczy się „To, co zrobiłeś i czego żałujesz; czego nie da się już zmienić. I to, czego nie zrobiłeś, a powinieneś i czego też żałujesz. Ale teraz jest już za późno”. O tym właśnie opowiada film. Scenę przerywa pojawienie się planszy z tytułem oraz ujęcie przedstawiające duże miasto. Po chwili wracamy do mężczyzny i monologu. Bohater twierdzi, że we wspomnieniu widzi dwie kobiety. Jego słowa zostają zobrazowane przebitką na nadmorską plażę, którą idzie jednak tylko jedna damska postać. Hipnotyczne spojrzenie i głos aktora przyciągają uwagę, czujemy się bezpośrednimi adresatami słów padających z ekranu. I nagle cięcie. Plan szeroki. Okazuje się, że oglądaliśmy pisarza, który czytał fragment swojej najnowszej powieści. Nie mówił do nas, lecz do fikcyjnej publiczności zgromadzonej na odczycie. Rodzi się wątpliwość: czy opisane wydarzenia, uczucia, stany były udziałem filmowego pisarza czy narratora powieści? Podobny zabieg pojawia się w scenie kolejnego autorskiego spotkania, choć ma nieco inny charakter.
Jak znaleźć granicę między prawdą a zmyśleniem? Kiedy rzeczywistość staje się fikcją? Jak wiele fikcja czerpie z rzeczywistości? Czy życie i sztuka powinny się przenikać? A może życie jest sztuką, a sztuka życiem? Te i wiele innych pytań od wieków zadają sobie artyści różnej maści – malarze, pisarze, reżyserzy, dramaturdzy. Swoimi wątpliwościami często dzielą się z nami – widzami, czytelnikami – w wywiadach, komentarzach, ale przede wszystkim we własnych dziełach. Jak się wydaje, satysfakcjonującej odpowiedzi nikt jednak dotąd nie udzielił, gdyż niemiecki reżyser Volker Schlöndorff (laureat rozlicznych prestiżowych nagród w tym Oscara i Złotej Palmy) pytania o relacje między kreacją a życiem stawia na nowo. W tym celu sięga po powieść Maxa Frischa Montauk, wcześniej proponował widzom lekturę innych klasyków literatury (głównie z kręgu języka niemieckiego, choć nie tylko) – Güntera Grassa, Roberta Musila, Bertolta Brechta, Heinricha Bölla, Marcela Prousta, Margaret Atwood. Trudno jednak film nazwać adaptacją, jeśli już, to bardzo luźną, daleką od litery pierwowzoru. Książka Frischa staje się raczej punktem wyjścia i inspiracją dla Schlöndorffa do własnych rozważań. U szwajcarskiego pisarza postać głównego bohatera nosi imię autora, ważne są wątki autobiograficzne, zaś wydarzenia przedstawione zostały oparte na faktach, lecz… Bohater, pisarz Max, i jego romantyczna eskapada z młodą Amerykanką, pracownicą wydawnictwa, na Long Island staje się pretekstem do nostalgicznego powrotu w przeszłość. Artysta rozmyśla nad własnym życiem, przemijaniem, karierą, przede wszystkim jednak wspomina udane i nieudane związki z kobietami. Max Zorn, pisarz u Schlöndorffa, to postać odmienna, a i film skupia się na innych problemach. Najważniejsza oczywiście jest anonsowana już kwestia relacji między prawdą i fikcją. Bohater powie swojej asystentce Lindsey, żeby nigdy nie wierzyła w to, co mówi pisarz, zaś jego kochanka sprzed lat zakwestionuje autentyczność opisanych przez niego wydarzeń, zasugeruje, że mija się z prawdą. Czy kłamie świadomie i z premedytacją? Zmyśla dla dobra i w imię sztuki? A może po prostu pamięć płata mu figle, zniekształca oraz przemieszcza fakty? Czy jako artysta Zorn może dowolnie deformować prawdę? Wreszcie, czy ma prawo, wykorzystywać elementy autobiograficzne, jeśli ich ujawnienie uderza w dobre imię czy uczucia innych? Film jest namysłem nad wszystkimi tymi kwestiami, nad rolą i funkcją sztuki oraz jej relacją z rzeczywistością. Otwiera możliwość przedyskutowania z uczniami, zwłaszcza klas licealnych (np. przy okazji omawiania problematyki autobiografizmu czy autotematyzmu), wielu kwestii spoza zakresu teorii literatury, np. zagadnień związanych z funkcjonowaniem oraz rolą mitu artysty.
Oczywiście to tylko niektóre z obecnych w filmie kontekstów interpretacyjnych. W Powrocie do Montauk ważna jest też kwestia przeszłości i tego, jak kształtuje ona naszą osobowość. Max Zorn żyje pogrążony we wspomnieniach, idealizuje uczucie do kobiety spotkanej w młodości. Prawda jest jednak taka, że porzucił ją bez słowa wyjaśnienia i bez skrupułów. Dziś wydaje mu się, że była miłością jego życia. Może to tylko mrzonki? Kochankowie spotykają się po latach, lecz każde nieco inaczej pamięta związek sprzed lat. Z kolei powieść, którą bohater promuje, staje się dla niego swoistym wehikułem czasu. Postanawia raz jeszcze odwiedzić miejsce (tytułowe Montauk), gdzie kiedyś był szczęśliwy z Rebeccą, liczy, że odnajdzie tam także dawne emocje. Czy jednak na pewno warto wracań do przeszłości? Sprawy są bardziej skomplikowane. W nadmorskim kurorcie bohatera nie czeka jedynie nostalgiczno-sentymentalny spacer po pustej plaży i noc w objęciach skłonnej wszystko wybaczyć, rozgrzeszyć lub choćby zapomnieć kochanki. Tytułowy powrót okazuje się katastrofą, czasem bolesnych rozrachunków. Uczuć nie da się wskrzesić, Rebecca jest już inną osobą. Zresztą, czy Max kiedykolwiek ją rozumiał? Lepiej było może nie wracać? To nie jedyna lekcja, jaką od życia dostaje bohater.
Z każdą chwilą coraz bardziej oczywisty staje się fakt, że jest człowiekiem nie z tego świata. Jego niemodna marynarka to znak wyobcowania, inności, braku przynależności. Zorn decyduje się co prawda odświeżyć garderobę, odwiedza nawet stylistę, ale czy nie jest już za późno? Czy potrafi jeszcze zmienić się, dostosować? Czy powinien? Czy warto? Postać pisarza z Europy, o aparycji dżentelmena-antykwariusza, który odwiedza Nowy Jork – symbol amerykańskiej nowoczesności – staje się pretekstem do pokazania kulturowych różnic, niestety potraktowanych przez Schlöndorffa nieco stereotypowo. Max jest typowym intelektualistą ze Starego Kontynentu reprezentującym wartości, na które we współczesnym świecie nie ma miejsca i które uważa się za „przedatowane”. Zamiast o polityce i bieżących sprawach woli rozmawiać o „duchu”, filozofii, metafizyce. Nie zna „prawdziwego” życia i nie pochłaniają go przyziemne sprawy, fascynuje za to sztuka i kobiety, które uwodzi na swoje pozy – artysty, inteligenta, wolnomyśliciela, żyjącego według własnych zasad i oddanego sprawom wyższym, zatraconego w świecie idei. Można powiedzieć, parafrazując słowa znanej piosenki Stinga, że Max to German man in New York albo, jeśli przyjąć inną perspektywę, słoń w składzie porcelany. Zorn nie zna i nie rozumie miasta, w którym się znalazł, choć był tu już w młodości. „Wielkie Jabłko” pokazywane jest jako miejsce pełne sprzeczności i społecznych kontrastów, w którym można zrobić olbrzymią karierę oraz zarobić ogromne pieniądze, ale także przegrać czy zmarnować życie. Cena, jaką trzeba zapłacić za sukces, bywa wysoka. Pełne upokorzenia egzystowanie w niewielkim pokoiku nad fast foodem z kebabem to wcale nie najwyższa stawka. Wysoka pozycja społeczna i życie w komforcie możne kosztować więcej: nagły zawał serca na ulicy, samotność i zgorzknienie lub zdziwaczenie. W Nowym Jorku, mekce artystów, odbywają się odczyty, koncerty, wystawy. To tu rezydują kolekcjonerzy-ekscentrycy, wybitni prawnicy, marchandzi sztuki, managerowie i bogacze, ale tu też trzeba co dzień walczyć o przetrwanie i pieniądze na czynsz. W filmie, z jednej strony, oglądamy obskurne tanie mieszkania, w których gnieżdżą się młodzi ludzie na dorobku, z drugiej, reżyser zabiera nas do apartamentów bogatej socjety, skąd rozciąga się widok na panoramę amerykańskiej metropolii. Europa jest starym, trochę śmiesznym kontynentem pełnym idealistów i myślicieli, Nowy Jork nowoczesnym, awangardowym, ale i snobistyczny piekłem pełnym karierowiczów. To miasto-moloch, które niekiedy pożera własne potomstwo. Podziały znajdują odzwierciedlenie w poglądach bohaterów, ich sposobie bycia, strojach. Uproszczenie? Myślowy schemat? Stereotyp? Zapewne. Ale przecież w każdej obiegowej opinii znajdziemy odrobinę prawdy.
Last but not least, Powrót do Montauk nie opowiada o bohaterze, jakiego młodzież przywykła oglądać w kinie. Max Zorn nie ma w sobie nic z postaci, które „przybywają, zdobywają, zwyciężają”. To ani Superman, ani Rocky. Od początku jego moralna postawa wzbudza wątpliwości. Owszem, pisarz wydaje się intrygujący, fascynujący, ale szybko okazuje się, że pod maską artysty i pozą intelektualisty kryje się człowiek emocjonalnie niedojrzały, wieczny Piotruś Pan, mężczyzna nieodpowiedzialny, egoistyczny, który dostrzega tylko swoje potrzeby i tylko je zaspakaja, nie zważa na innych, często zmienia zdanie, w rezultacie rani obdarzających go miłością i zaufaniem ludzi… Film zachęca do wnikliwej analizy motywacji bohatera i stawianie pytań o ewolucję postaci. Czy Max Zorn sprzed lat zmienił się? Czy ten, którego poznajemy w pierwszej scenie i ten, który odlatuje do Europy na końcu filmu, to ten sam czy może już inny człowiek? Czy konfrontacja z przeszłością zmieniła bohatera? Schlöndorff oferuje widzom dzieło autotematyczne, tematyzujące problemy związane z relacją między sztuką a rzeczywistością, ale i wnikliwe kino psychologiczne, interesujące studium relacji międzyludzkich. Jego film jest jak Max Zorn, niepoprawnie artystyczny i po europejsku autorski.