The Florida Project (2017)
Reż. Sean Baker
Data premiery: 22 grudnia 2017
Wojciech Świdziński
W udzielonym niedawno wywiadzie korespondent Polskiego Radia w Stanach Zjednoczonych Marek Wałkuski, przytoczył opinię, że obszary biedy amerykańskiej są nieporównywalne z tymi, jakie znamy z Polski[1]. Oglądając The Florida Project Seana Bakera, możemy doskonale odczuć, na czym ta różnica polega. W Polsce – a szerzej w naszej części Europy – sfery ubóstwa, czy to na wsi, czy w wielkich miastach, mają swoje korzenie, wpisują się naturalnie w społeczności lokalne, tworzą specyficzny folklor. W filmie Bakera amerykańska bieda jest przykryta lukrem popkultury, łączy się z pozornie nieograniczonym dostępem do wszelkich udogodnień współczesnego świata, a jednocześnie naznaczona jest dramatem wykorzenienia i samotności.
The Florida Project nie jest jednak typowym filmem społecznym, formułującym tezę, stawiającym diagnozę, ruszającym do walki z krzywdą i poniżeniem. To przede wszystkim obrazek obyczajowy oparty na „wątku znalezionym”, czyli – odwołując się do klasycznej teorii filmu Siegfrieda Kracauera – „fabule znalezionej w materiale autentycznej, materialnej rzeczywistości”[2]. Dla Bakera jest nim spostrzeżenie, że na obrzeżach położonego na bogatej Florydzie olbrzymiego parku rozrywki Walt Disney World Resort istnieje kompleks tanich moteli zamieszkiwanych przez biedotę. Codzienne życie tego miejsca obserwujemy z perspektywy dzieciarni zabijającej wakacyjną nudę dzikimi psotami. Przede wszystkim poznajemy życie siedmioletniej (tyle lat ma grająca ją dziewczynka) Moonee, dokazującej wraz z chłopcem mieszkającym piętro niżej oraz nowoprzybyłą rówieśniczką. Podglądamy cały katalog „grzechów dzieciństwa” – od plucia na samochody po podpalenie zdewastowanych pustostanów. Dla osób cierpiących na deficyt cierpliwości do dzieci ten aspekt filmu może być trudny do zniesienia. Niemniej nie można odmówić mu autentyzmu ani specyficznie czułego spojrzenia na dziecięcy świat.
Warto przy tym zwrócić uwagę na barwy, w jakich zostaje on odmalowany. Letnie słońce praży z błękitnego nieba, zalewając cały pejzaż intensywną żółcią. Motel pomalowany jest na liliowy róż, mający harmonizować z barwami niedalekiego parku rozrywki. Jaskrawymi kolorami rażą też kolejne bary szybkiej obsługi oraz inne budynki, wśród których myszkują dzieci. Ta wszechobecna pstrokacizna obnaża tandetną nędzę otaczającego świata, jednocześnie jednak może kojarzyć się ze świetlistą aurą najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa.
Matką Moonee jest Halley (niezwykle naturalna Bria Vinaite – warto zapamiętać to nazwisko!), która straciła właśnie dorywczą pracę i swoją egzystencję dzieli pomiędzy tanie rozrywki a organizowanie gotówki do opłacenia tygodniowego czynszu. Jej sytuacja staje się stopniowo coraz trudniejsza. Kolejne kolizje z prawem oraz tryb życia jaki wiedzie sprawiają, że losem małej Moonee zaczyna interesować się opieka społeczna. Ze świata plastikowego blichtru i dziecięcej nadpobudliwości wkraczamy w sferę łapiącego za gardło dramatu. Beznadzieja i brak perspektyw, fatalnie naznaczające życie Halley i Moonee, nie zostają przy tym zamknięte w słowach. Są po prostu immanentnym składnikiem tego świata, który jest bardziej odmalowywany, niż opowiadany.
Niewiele mówi również postać, którą możemy uważać za kogoś w rodzaju rezonera, czy wręcz alter ego reżysera – Bobby (znakomicie wyciszona kreacja Willema Dafoe). Jest on zarządcą i dobrym duchem motelu. Mimo ewidentnego współczucia, jakie okazuje, ostatecznie przypada mu jedynie rola smutnego świadka wydarzeń. W realistycznym świecie filmu nie mamy prawa oczekiwać, by los czy świat mógł zostać odmieniony przez jednego zarządcę o miękkim sercu – choćby nawet miał on twarz wybitnego aktora.
Symboliczne ukojenie przynoszą jedynie ostatnie ujęcia – rozładowujący emocje płacz Moonee oraz coraz bardziej fantasmagoryczna scena ucieczki w głąb głównej arterii Disneyworldu.
Niełatwo jest określić grupę wiekową, której można polecić seans The Florida Project. Z pewnością nie jest to film dla dziecięcej widowni, oglądającej popularny cykl o Kacprze i Emmie. Z drugiej strony, pomimo trudnej tematyki, wymagającej dojrzałego i krytycznego spojrzenia na rzeczywistość, zastosowana tu dziecięca perspektywa łagodzi drastyczności świata przedstawionego. W The Florida Project nie znajdziemy scen, jakimi epatował kilka lat temu głośny Spring Breakers. Polecenie filmu wyłącznie dorosłym widzom (w Stanach Zjednoczonych opatrzono go kategorią R), przekreśla jego szansę na kształtowanie wrażliwości społecznej u młodych ludzi. Wydaje się, że mądra dyskusja z młodzieżą odznaczającą się już pewną dojrzałością może przynieść wiele korzyści, tym bardziej, że The Florida Project, wymykając się wszelkiej dosłowności, stawia ważne pytania i zachęca do refleksji.
Chciałbym zaproponować również bardziej niekonwencjonalne wykorzystanie filmu Bakera w procesie edukacyjnym na poziomie ponadgimnazjalnym. W mojej recenzji nie bez powodu pojawiły się terminy wiązane z literaturą doby pozytywizmu (obrazek, rezoner) oraz tytuł opowiadania Bolesława Prusa. Wydaje mi się, że The Florida Project można postrzegać jako współczesną inkarnacja ducha nowelistyki pozytywistycznej. Definicja obrazka – gatunku literackiego, w którym celowali Eliza Orzeszkowa, Bolesław Prus czy Adolf Dygasiński – pasuje doskonale do dzieła Bakera, udowadniając, że pomimo upływu czasu oraz zupełnie innych treści klasyczne formy narracyjne mogą również współcześnie stanowić twórczy punkt odniesienia.
[1] Marek Wałkuski, korespondent Polskiego Radia w USA: „Dla Amerykanów Trump to swojak, nie pije wina, złotymi sztućcami je hamburgery”, http://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,22541465,marek-walkuski-korespondent-polskiego-radia-w-usa-trump-nie.html (dostęp: 27.11.2017).
[2] S. Kracauer, Teoria filmu. Wyzwolenie materialnej rzeczywistości, przeł. W. Wertenstein, Gdańsk 2008, s. 284.
produkcja: USA