„Bliskie spotkania trzeciego stopnia”
– humanistyczne przesłanie Spielberga
Kinga Dyndowicz
Pod koniec listopada czeka nas polska premiera najnowszego dramatu Stevena Spielberga „Bridge of Spies”. Nie ukrywam, że reżyser tak odległych od siebie tytułów jak „E.T.”, „Kolor purpury” czy „Szeregowiec Ryan” od lat należy do grona moich ulubionych twórców światowego kina. I chyba właśnie dlatego postanowiłam przypomnieć obraz, który inspiruje mnie od lat. Równocześnie wydaje się niezwykle aktualny właśnie dzisiaj. „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” z 1977 roku to pierwszy film Spielberga zrealizowany na podstawie jego własnego scenariusza, stanowiący tym samym idealny przykład dzieła autorskiego. Nie tylko ze względu na możliwość całkowitej kontroli nad realizowanym filmem oraz oryginalność tematu w postaci odarcia problematyki kosmitów z militarnych konotacji. Również dzięki specyficznej budowie dramaturgii ujawniającej się w poetyce tego obrazu.
Najpierw jesteśmy na meksykańskiej pustyni, gdzie międzynarodowy zespół naukowców z profesorem Claudem Lacombe na czele odnajduje samoloty, które zaginęły w czasie wojny. Wszystkie urządzenia są sprawne, zaś zbiorniki paliwa pełne. Ślad zaginął natomiast po pilotach. Stary Meksykanin będący naocznym świadkiem wydarzenia opowiada, jak pewnej nocy w czasie burzy piaskowej widział przed sobą „wschodzącą jasność”. W tym momencie Spielberg przenosi naszą uwagę do małego miasteczka w stanie Indiana, gdzie w domu Jilian Guiler i jej małego synka zaczynają „szaleć” dziecięce zabawki i sprzęty domowe. Wkrótce całą miejscowość obejmuje awaria prądu, którą stara się usunąć Roy Neary. Bohater grany przez Richarda Dreyfussa spostrzega nagle przed sobą poruszające się po niebie świetliste kręgi. Ludzi ogarnia panika, ale jednocześnie fascynacja. Wychodzą z domu w nadziei na spotkanie tajemniczych istot. Tymczasem Roya Neary prześladuje obsesja tajemniczej góry, o której nic nie wie, a która wciąż powraca w jego wyobraźni. Opętany myślą o UFO robi rozmaite dziwne rzeczy i większość osób bierze go za szaleńca. Gdy tajemnicze zjawiska zaczynają się mnożyć, do akcji wkracza wojsko, policja i naukowcy z profesorem Lacombe. Trafiają oni na ślady UFO i jest to już spotkanie II stopnia. Wreszcie po licznych próbach nawiązania kontaktu za pomocą muzyki i rozszyfrowaniu nadanej przez tajemnicze istoty informacji, dochodzi na rozległym wzgórzu do spotkania III stopnia – zjawia się kosmiczny pojazd, na jego pokładzie wszyscy zaginieni, a także przybysze. Finał filmu jest urzekający: feeria różnych barw, podniosłe tony muzyki, a wszystko to na tle wzniesienia, które zapamiętuje się dzięki dziwnemu kształtowi. Siła oddziaływania tego kulminacyjnego momentu jest dla widza równoznaczna z rozwiązaniem tajemnicy. Odpowiedzią na pytania, które zadajemy sobie przez ponad dwie godziny projekcji. Jest wreszcie konfrontacją z naszą wyobraźnią. Rola wyobraźni, którą Spielberg akcentował przy okazji swoich wcześniejszych dzieł, choćby „Szczęk”, tutaj okazała się kluczowa.
Tajemnica, sugestywność przez nieobecność i w końcu uobecnianie nieznanego to kwintesencja Spielbergowskiej poetyki, która pomimo oczywistej różnorodności gatunkowej jego filmów pozwala niekiedy sprowadzić je do wspólnego mianownika. Cóż bowiem wspólnego, poza historycznym czasem akcji, mogą mieć ze sobą takie produkcje, jak „Imperium słońca” czy „Lista Schindlera”. Przy bliższym przyjrzeniu się możemy dostrzec, że obydwa filmy łączy właśnie poetyka, a raczej jej elementy. Jest w filmie z Christianem Bale scena, w której mały Jim Graham, wędrując z obozu wraz z innymi więźniami, obserwuje niesamowitą, oślepiającą wręcz jasność. Dopiero po chwili dowiadujemy się za sprawą monologu z off-u, że owa świetlista łuna jest rezultatem wybuchu bomby atomowej zrzuconej na Nagasaki. W podobnej konwencji utrzymana jest jedna ze scen „Listy Schindlera”. Bohater grany przez Liama Neesona wychodzi z kamienicy i spogląda w niebo, z którego niczym śnieg spadają na ziemię szaro-białe płatki. Kolejna sekwencja wyjaśnia nam, że jest to popiół z ekshumowanych, palonych zwłok w płaszowskim obozie.
Przykłady z tych dwóch filmów mogą się wydać marginalne, jeśli zważymy, iż dotyczą one pewnych niewielkich wycinków fabuły. W istocie jednak świadczą o tym, że sugestywność osiągnięta poprzez działanie na wyobraźnię pozostaje dla Spielberga głównym elementem filmowej ekspresji, manifestującym się na przestrzeni całej jego twórczości, począwszy od „Pojedynku na szosie”. Innymi słowy, można więc uznać, że błysk po wybuchu w „Imperium słońca” to chwyt narracyjny tej samej jakości, co nagłe zniknięcie kobiety w falach Atlantyku na początku „Szczęk”. Sceny jakże odmienne, lecz o sile oddziaływania zaprojektowanej w bardzo podobny sposób.
I tutaj wracam do „Bliskich spotkań…”. Do sceny poruszających się, mechanicznych zabawek w domu Jilian Guiler i jej synka. Spielberg wprowadza nas w świat kilkuletniego bohatera. W tej kameralnej, pozbawionej dialogów sekwencji reżyser stosuje plany koncentrujące uwagę, co sprawia, że to, co obserwujemy, jest równocześnie punktem widzenia małego Barry’ego, oddanym z całym dobrodziejstwem doświadczonej przez chłopca niezwykłości. To silne przeżycie oddane na uśmiechniętej twarzy dziecka wiedzie je na zewnątrz, gdzie panuje nieprzenikniona ciemność, zaś jedynymi jaśniejącymi punktami pozostają świecące na niebie gwiazdy. Barry Guiler nie odczuwa lęku przed nieznanym, czego najlepszym przykładem jest scena, w której pojazd kosmitów ląduje przed domem Jilian i jej syna. Podczas gdy kobieta jest przerażona, dziecko wiedzione ciekawością i zachwytem znika za drzwiami wchłonięte przez nieznaną światłość, która nie przypomina żadnego z zarejestrowanych dotychczas zjawisk. To, co robi chłopiec jest wynikiem zwyczajnej dziecięcej fascynacji, spontanicznością przeżycia niepoprzedzoną racjonalnym myśleniem.
Analogicznym, aczkolwiek dorosłym bohaterem „Bliskich spotkań…” jest Roy Neary. Postać grana przez Dreyfussa staje się świadkiem szeregu paranormalnych zjawisk, wywołanych przez nieznane pojazdy. Zjawisk, które wzbudzają w nim intuicyjną potrzebę poznania nieznanego. Owa potrzeba jest u Neary’ego silniejsza niż umiejętność racjonalnej oceny zaobserwowanych wydarzeń. Postać elektryka staje się tym samym dopełnieniem Spielbergowskiego wizerunku dziecięcego bohatera. Znamienna jest scena, w której dzieci Neary’ego wyrażają niechęć do oglądania jakiejś kreskówki, zaś ich ojciec replikuje to w ten sposób: „Wychowałem się na Pinokiu, puszystych zwierzątkach, magii i dobrej zabawie”. Wygląda to jak klucz do charakteru bohatera, zaś jego wiara i dziecięca ciekawość wyrażone są najpełniej w zakończeniu filmu, w którym Dreyfuss wyraża chęć odbycia galaktycznego rejsu z obcymi. Niebagatelny jest fakt, że Neary zawdzięcza tę możliwość profesorowi Lacombe, którego obecność w „Bliskich spotkaniach…” ma charakter niemalże symboliczny. Postać grana prze Francois Truffauta to naukowiec, a zatem- uosobienie racjonalizmu. Spielberg wzbogaca jednak tego bohatera o nowe cechy, będące syntezą dziecięcej spontaniczności Barry’ego Guilera i wiary w intuicję, reprezentowanej przez Roya Neary’ego.
Intuicja profesora Lacombe objawia się w scenie, w której nie udaremnia on ucieczki Neary’ego, powodowanego irracjonalną chęcią odkrycia tajemnicy, zaś spontaniczność profesora to moment, kiedy nawiązuje on personalny, wizualny kontakt z humanoidalnym przybyszem. W owym porozumieniu nie ma ani cienia fałszu, tchnie ono prostotą przeżycia – oto dwie różne istoty spoglądają na siebie z uśmiechem niczym dwoje niewinnych dzieci, pozbawionych jakiegokolwiek bagażu społeczno-kulturowego. Jest w tym jakaś nadrzędna idea, której wytłumaczenie jest być może banalne, lecz czyni ona dzieło Spielberga filmem wyjątkowym – jeśli nie na przestrzeni całej historii kina, to na pewno w dorobku gatunku science fiction. Oto humanistyczne przesłanie jakiego współczesny świat rozpaczliwie potrzebuje. Świat w dobie terroryzmu, kryzysu europejskiego i bliskowschodniego, spowodowanych falą uchodźców oraz imigrantów, a także ekspansją Państwa Islamskiego. Każdorazowy kontakt z tym filmem jest dla mnie inspiracją. A pytanie, które postawiłam sobie dzisiaj, jest prozaiczne. Jest to pytanie, czy ciągle jeszcze potrafimy być ludźmi. Czy jesteśmy w stanie odrzucić nienawiść, ksenofobię, uprzedzenia i spojrzeć na innych z nadzieją na budowanie wspólnego, lepszego jutra? Z szacunkiem dla inności drugiego człowieka…
Oczywiście wkraczam w tym momencie w sferę subiektywnej interpretacji, która z kinem ma niewiele wspólnego. A przecież kino jest w tym wszystkim najważniejsze. Kino jako posłannictwo innego świata, którego nigdy nie doświadczymy w realnym życiu. „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” mogą zatem funkcjonować na wielu poziomach. Na tym pierwszym i najważniejszym ciągle potrafią wzruszać i porywać. Pozwalają na doświadczenie czegoś niezwykłego, a przecież właśnie tego tak często szukamy w kinie…