Wspominając kino gatunków…

Kinga Dyndowicz

Ostatnie spektakularne sukcesy westernu miały miejsce w ubiegłym wieku. Jak to możliwe? Amerykańska i światowa publiczność odwróciła się od tradycji… Wspomniane sukcesy dotyczą „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda w 1992 roku oraz „Tańczącego z Wilkami” Kevina Costnera w roku 1990. Nagrodzone Oscarami, owacyjnie przyjęte przez krytykę i publiczność były faktycznie antywesternami. Obrazami rzucającymi cień na barwną i cudowną mitologię Dzikiego Zachodu. Zamykały pewien etap. Podobnie jak mniej głośne, ale bardziej klasyczne „Wyatt Earp” czy „Open Range”. Wspaniałe, pełne epickiego rozmachu. Gdyby tylko powstały kilkadziesiąt lat wcześniej…

Tęsknię za amerykańskim kinem gatunków. Musicalem, filmami gangsterskimi, romantycznymi komediami, wspomnianymi westernami, kinem grozy. Nie tak dawno ponownie obejrzałam znakomity dokument o dawnym kinie. Dowiedziałam się z niego, że czterdziestosekundowa scena pod prysznicem z „Psychozy” Hitchcocka składała się z 78 fragmentów. I ta informacja zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Jak każdy z nas, oglądałam te 40 sekund wiele razy, ale zapamiętałam tylko pojedyncze kadry. Cięcia nożem, nieruchomą źrenicę Janet Leigh. Jak oni to zrobili? Jak wiele rolek taśmy wykorzystali? Nikt nie słyszał wtedy przecież o montażu nieliniowym. Ze współczesnego punktu widzenia możliwości techniczne tamtych czasów wydawały się siermiężne. Dzisiaj, montując obraz i dźwięk, możemy w każdej chwili naprawić swój błąd. Możemy wrócić do każdej minuty, każdej sekundy materiału. Wtedy tak się nie dało. Fałszywy ruch miał swoje konsekwencje. Takie sceny jak ta w „Psychozie” były dziełem geniuszu. Próbę czasu przetrwały jako synonim doskonałości. Jak głos Królewny Śnieżki odbijający się od lustra wody w Studni Życzeń. Albo jak Charles Foster Kane upuszczający szklaną kulę z padającym śniegiem w wielkim filmie Orsona Wellesa. Jak ostatnie strzały Butcha Cassidy i Sundance’a Kida. Jak Gene Kelly tańczący w deszczu i John Wayne odjeżdżający w stronę zachodzącego słońca. Złota era Hollywoodu zdarzyła się tylko raz. Tak, jak pierwsze oczarowania w życiu młodego człowieka. Z jakiegoś powodu najbardziej intensywnie zapamiętujemy właśnie te pierwsze. Gdy myślę o takich oczarowaniach w kontekście kina, zawsze przypominam sobie wspomnianego już „Tańczącego z Wilkami”…

Był rok 1991. Byłam w maturalnej klasie. Zobaczyłam western Costnera i zakochałam się. W bezkresnych przestrzeniach. W dzienniku porucznika Johna Dunbara i w jego samotności. W koniu, który nazywał się Cisco. W wilku Two Socks, który na przednich łapach miał białe skarpety. W Indianach z plemienia Siuksów Lakota. W ich szacunku dla piękna przyrody. W galopujących bizonach na szerokim ekranie. Poszłam na ten film aż 11 razy, co w przypadku trzygodzinnego westernu oznaczało 33 godziny spędzone w kinie. A potem przeczytałam gdzieś, że obejrzał go u nas milion osób. W Polsce padały właśnie państwowe kina i przyszłość tego biznesu w naszym kraju stała pod znakiem zapytania. I ten milion to był wtedy ewenement na europejską skalę. A ja zdecydowałam, że będę zdawać egzaminy na filmoznawstwo. I że w mojej pracy dziennikarskiej oraz radiowych audycjach znajdzie się miejsce dla kina. I tak „Tańczący z Wilkami” zmienił moje życie, pomagając mi odnaleźć własną drogę. A ścieżka dźwiękowa z kompozycjami Johna Barry’ego była pierwszą płytą kompaktową w mojej kolekcji. Niedawno znów wróciłam do tego soundtracku, bo okazja była wyjątkowa; 18 stycznia Kevin Costner świętował 60. urodziny. Po latach 90. jego kariera nieoczekiwanie się załamała, ale kilka lat temu powrócił triumfalnie jako twórca i gwiazda telewizyjnej produkcji „Hatfields & McCoys”. Westernu nagrodzonego prestiżowymi Emmy Awards, uważanymi za telewizyjny odpowiednik Oscara. Cieszyłam się wtedy ogromnie, bo ze względu na „Dances with Wolves” Costner pozostał dla mnie jednym z największych romantyków kina…

Dzisiaj ogromnie żałuję, że western jako widowisko filmowe, to zamknięta księga historii kina. Wspomniane sukcesy „Tańczącego z Wilkami” i „Bez przebaczenia” były równocześnie pożegnaniem z gatunkiem, który podbijał ekrany niemal od samego początku istnienia kina. Znamienne było to, że w latach 90. ciągle jeszcze powstawały świetne westerny, ale publiczność zaczęła się od nich odwracać. Chyba najbardziej spektakularny przykład, to frekwencyjna porażka opartego na faktach „Wyatta Earpa” z 1994 roku. Trzygodzinnego epickiego westernu Larry’ego Kasdana, w którym legendarnego stróża prawa zagrał nie kto inny jak właśnie Costner. Filmowi nie pomogła nawet oscarowa nominacja za genialne zdjęcia Owena Roizmana. Równocześnie nie możemy zapominać, że był to czas sukcesu „Jurassic Park” Stevena Spielberga. Film trafił na światowe ekrany jesienią 1993 roku i zmienił wszystko, wyznaczając nowy kierunek dla współczesnego kina wysokobudżetowego. Przełomowy w tej dziedzinie CGI (computer generated image) otworzył przed filmowcami zupełnie nowe możliwości. Powołał do życia światy, które dotychczas mogliśmy oglądać wyłącznie w naszej wyobraźni. Tym samym skończyła się wielka historia westernu, który tak naprawdę zrobił miejsce dla fantasy i science fiction. I zniknął z naszych kin, tak samo jak kiedyś przestała istnieć wielka cywilizacja myśliwych prerii. Niestety, nie zmienią tego pojedyncze filmy. Charakterystyczne jest zresztą, że jeśli już powstają westerny, to zwykle są to nowe wersje klasyków. Tak jak „3:10 do Yumy” Jamesa Mangolda z 2007 roku czy „True Grit” braci Coen z roku 2010. To znak, że temat został wyczerpany. A ja nie sądziłam, że tak szybko nastąpi zmierzch filmowej epoki, która od zawsze mnie fascynowała…