Mały Książę (2015)
Reż. Mark Osborne
Robert Birkholc
„Mały Książę” to jedna z tych lektur szkolnych, do których można wracać na długo po zakończeniu edukacji. Opowieść Antoine’a de Saint-Exupery’ego z 1943 roku dawno weszła już do kanonu dwudziestowiecznej literatury, ale wciąż cieszy się niesłabnącą popularnością wśród czytelników różnych pokoleń i narodowości. Kino wielokrotnie próbowało zdyskontować sukces książki: w oparciu o francuski tekst zrealizowano m.in. radziecki film fabularny, amerykański musical i japońskie anime. Próby ekranizacji zazwyczaj kończyły się jednak klęską. Nie powinno to dziwić – literacki oryginał jest alegoryczną przypowieścią, w której najistotniejsze są filozoficzne refleksje, bardzo trudne do przełożenia na język filmu. Na szczęście twórcom najnowszego, animowanego „Małego Księcia” udało się zdobyć klucz do świata Saint-Exupery’ego i przezwyciężyć większość adaptacyjnych problemów.
Na początku jest bardzo przewidywalnie: narrator zaczyna czytać tekst „Małego Księcia”, a naszym oczom ukazują się dobrze znane (choć tym razem ożywione) rysunki, pojawiające się we wszystkich wydaniach książki. Po chwili opuszczamy jednak przestrzeń, w której egzystował cudowny chłopczyk i niespodziewanie przenosimy się do nowoczesnego miasteczka. W smętnym gmachu prestiżowej Akademii Werth odbywa się właśnie rekrutacja uczniów. Główna bohaterka filmu, zwana po prostu „małą dziewczynką”, czeka na swoją kolej z zawieszoną na szyi tabliczką z numerkiem, który wywoływać może skojarzenia z więziennymi lub obozowymi metodami znakowania ludzi. Minorowego nastroju nie polepsza matka uczennicy, nerwowo przepytująca córkę z utartych formułek, jakie zapewne zechce usłyszeć posępna komisja. To właśnie jest horror świata dorosłych, o którym pisał Saint-Exupery! Świata bezsensownych liczb, myślowych schematów i emocjonalnej pustki. Rzeczywistości szczelnie zamkniętej przed tym, co radosne, kreatywne i żywe. Twórcy filmu wprowadzają do „Małego Księcia” nieobecny w oryginale wątek współczesny i pokazują, że sposób myślenia dorosłych – ściśle praktyczny i do bólu racjonalny – nie ewoluował przez te wszystkie lata. W dobie korporacji spostrzeżenia Saint-Exupery’ego wydają się nadzwyczaj trafne. Pracująca w wielkiej firmie matka bohaterki także w domu kieruje się zasadami wydajności i efektywności: ułożyła dla córki plan zajęć na całe wakacje, dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie. Ojciec już dawno usunął się z życia kobiet, a jedynym śladem jego egzystencji są przysyłane systematycznie upominki, które czujne oko kinomana skojarzy ze szklaną kulą z „Obywatela Kane’a”. Subtelnych nawiązań do arcydzieła Orsona Wellesa można zresztą odnaleźć w dziele Marka Osborne’a więcej.
Scenarzyści filmu bardzo zgrabnie wpletli wątki z książkowego oryginału w ramy nowej opowieści. Postacią łączącą obydwa plany fabularne jest ekscentryczny sąsiad głównej bohaterki, lokator starego, zagraconego domu, jaskrawo wyróżniającego się na tle modernistycznej zabudowy miasteczka. To nikt inny, jak pilot z utworu Saint-Exupery’ego, przyjaciel Małego Księcia, który spisał jego dzieje. Sędziwy już, ale w dalszym ciągu młody duchem, pragnie uszczęśliwić przedwcześnie postarzałą dziewczynkę i wdraża ją w historię chłopca z planety B-612. Bohaterka filmu jest znakomitą pośredniczką pomiędzy światem z abstrakcyjnej alegorii Saint-Exupery’ego a współczesnymi młodymi widzami. Początkowo nie dowierza dziwacznej opowieści, dostrzega w niej fabularne luki i logiczne nieprawdopodobieństwa, z czasem jednak zaczyna pojmować jej sens i głęboką mądrość. Pilot pokazuje dziewczynce rzeczywistość wcześniej nieznaną – pełną barw, przygód i emocji.
Inteligentna gra z oryginałem, satyrycznie nakreślone tło obyczajowe, dowcipne gry językowe – wszystko to decyduje o sukcesie filmu Osborne’a. Najwyższe uznanie budzi również zastosowanie animacji. Sekwencje wizualizujące przygody Małego Księcia oparte zostały na rysunkach Saint-Exupery’ego, które zdobią chyba wszystkie egzemplarze klasycznej książki. Ponadto, są one utrzymane w konwencji stylu kukiełkowego, zupełnie inaczej niż sceny współczesne, stylistycznie zbliżone do typowych nowoczesnych animacji cyfrowych. Wizualne oddzielenie tych dwóch planów fabularnych wskazuje na umowność tekstu francuskiego pisarza, sugeruje młodemu widzowi, że nie należy czytać go w kluczu realistycznym, ale – alegorycznym. Bariera pomiędzy dwoma światami zostaje zerwana dopiero w ostatniej, niestety najgorszej części filmu. Nie zdradzając zbyt wiele, powiem tylko, że zobaczymy Małego Księcia na korporacyjnej planecie, rządzonej przez znanego z opowieści Bankiera. Czy pełnoletni już bohater, obecnie „operator szczotki” (czytaj: sprzątacz), zachował w sobie jeszcze coś z dziecka? A może jego tożsamość określają teraz jedynie roboczy uniform i korporacyjny identyfikator? Z pewnością warto przekonać się samemu. Szkoda tylko, że w ostatniej partii filmu porzucono minimalizm oryginału na rzecz czystej akcji i wizualnych fajerwerków.
Mimo to „Mały Książę” pozostaje przykładem udanej adaptacji filmowej. Nie zdradzając ducha tekstu Saint-Exupery’ego, twórcy uaktualniają go, dopisują nowe wątki i przedłużają żywot bohaterów książki. Zrealizowana w atrakcyjnej formie animacja nie tylko spodoba się wielbicielom opowieści, lecz także może przekonać do lektury uczniów wcześniej nią niezainteresowanych. Możliwości wykorzystania „Małego Księcia” w ramach edukacji, zwłaszcza w szkole podstawowej i gimnazjum, są szerokie. Dzieło Osborne’a będzie z pewnością znakomitym punktem wyjścia do rozważań nad zagadnieniem adaptacji filmowej (warto przy tej okazji wprowadzić określenie adaptacji jako „twórczej zdrady”, Zob. A. Helman, Twórcza zdrada. Filmowe adaptacje literatury, Poznań 1998). Może również zainicjować dyskusję nad tym, co tracimy razem z wiekiem, spętani nakazami i wtłaczani w rozmaite rygory.