„La La Land”
– o romansie przeszłości
z teraźniejszością…

Kinga Dyndowicz

Nagrodzony sześcioma Oscarami i siedmioma Złotymi Globami La La Land dostarcza wielu przemyśleń. Te najważniejsze dotyczą tego, że 32-letni Damien Chazelle zrealizował film będący listem miłosnym do dawnego kina i klasycznych musicali. I choć jego najnowsze dzieło nie wnosi do kina niczego nowego, oferuje widzowi nową jakość. Doceni ją przede wszystkim starsza publiczność, która w niemal każdej scenie odnajdzie odwołania do dzieł złotej ery Hollywoodu.

Jak na młodego twórcę, Chazelle ma nietypowe zainteresowania. Pokazał to już jako autor głośnego filmu Whiplash, którego główny bohater to młody, ambitny student konserwatorium marzący o karierze wielkiego perkusisty jazzowego. W musicalu La La Land mamy podobny motyw. Ryan Gosling wciela się w rolę Sebastiana, młodego pianisty i niespełnionego kompozytora, który utrzymuje się z chałtur, choć w rzeczywistości marzy o własnym klubie jazzowym i słucha muzyki z repertuaru takich klasyków, jak Miles Davis czy Charlie Parker. Niespełnionym marzycielem jest również Mia, kelnerka z bufetu wielkiego studia filmowego, która bezskutecznie ubiega się o choćby najmniejszą rolę, zaliczając wszelkie możliwe castingi. Obydwoje mieszkają w Los Angeles i w końcu dochodzi do ich spotkania. Pojawi się oczywiście wątek miłosny, choć nie on jest głównym tematem filmu.

W La La Land, na przekór fabułom klasycznych musicali sprzed lat, dominuje bowiem proza życia. Główni bohaterowie, podobnie jak młodzi ludzie pod każdą szerokością geograficzną, są idealistami. Ciągle jeszcze mają nadzieję, że trzeba wierzyć w swoje marzenia. Słuchają starych, winylowych płyt, idą do kina na Buntownika bez powodu z Jamesem Deanem. Fabuła jest banalna i jest to zabieg celowy. Zdecydowanie więcej dzieje się bowiem w muzyce i choreografii, która zyskuje dynamikę dzięki wyśmienitej pracy kamery. Gdyby żył Gene Kelly, z pewnością byłby dumny z Damiena Chazelle, z kompozytora Justina Hurwitza, z autorów wspomnianej choreografii. Nieprzypadkowo w filmie pojawiają się nawiązania do dwóch najważniejszych musicali w dorobku Kelly’ego; chodzi oczywiście o Deszczową piosenkę oraz Amerykanina w Paryżu. W rzeczywistości w filmie jest tyle nawiązań i cytatów, że miłośnicy filmowej klasyki mogliby konkurować w odgadywaniu tytułów, które stanowiły inspirację dla twórców. Pod tym względem dzieło twórcy Whiplash bardzo przypomina kolejne filmy Quentina Tarantino.

La La Land to hołd dla filmowej klasyki. I co warto zauważyć, nie tylko za sprawą treści zawartych w scenariuszu, ale również sposobu realizacji filmu. Musical nakręcono w systemie szerokoekranowym CinemaScope, popularnym w Hollywood przede wszystkim w latach 50. i 60. XX w., mającym stanowić wówczas konkurencję dla zyskującej coraz większą popularność telewizji. Widzę tylko jeden problem. Nie podoba mi się oscarowa rola Emmy Stone, która była fantastyczna w Birdmanie i z pewnością jest dobrą aktorką charakterystyczną. Jednak jej bohaterka z La La Land pozbawiona jest wdzięku i blasku. Między nią a Ryanem Goslingiem nie ma chemii. Tego ulotnego czegoś, co sprawiało, że w latach 50. czy 60. każda kobieta chciała wyglądać jak Audrey Hepburn lub Ingrid Bergman. Ktoś może powiedzieć, że nie ma już takich gwiazd, ale nie chodzi tu, rzecz jasna, o próbę ich naśladowania. Nie zmienia to jednak faktu, że La La Land okazał się jednym z najczęściej nagradzanych filmów roku 2016. Skąd sukces? Myślę, że w powodzi dramatów współczesnego świata film ten oferuje widzom prostotę i bezpretensjonalność, pozostawiając jednocześnie wartościowe przesłanie bez jednoznacznego happy endu. A jak to wszystko się zaczęło?

Kompozytor Justin Hurwitz i reżyser Damien Chazelle (z wykształcenia muzyk) poznali się jako studenci Harvardu. Bardzo szybko zostali przyjaciółmi, a połączyła ich oczywiście miłość do muzyki. Grali nawet razem w jednym zespole. Grupa Chester French preferowała brzmienie inspirowane indie popem. Chazelle jako perkusista, Hurwitz jako pianista. W tym samym czasie młody reżyser zaczął kręcić krótkie metraże na Wydziale Sztuk Wizualnych wspomnianego Harvardu. Niedługo potem, w roku 2009, zrealizował jazzowy musical Guy and Madeline on a Park Bench, który był pełnometrażowym debiutem młodego reżysera. To było 5 lat przed Whiplash.

A sam soundtrack La La Land? Najważniejszy jest temat przewodni. Liryczny motyw na fortepian Mia & Sebastian Theme stanowiący punkt wyjścia dla pozostałych utworów. To temat, który już zawsze towarzyszyć będzie głównym bohaterom. Po raz pierwszy słyszymy go w klubie, którego szefem jest J.K. Simmons (niezapomniany laureat Oscara za rolę w Whiplash). To właśnie wtedy Mia jest po raz pierwszy oczarowana Sebastianem. I właśnie ten moment stanowić będzie swoistą ramę całej historii. Wracając jednak do samej muzyki; słychać w niej inspirację wielkimi twórcami, tematy przywodzą na myśl dorobek takich autorów jak Cole Porter, George Gershwin czy Irving Berlin. I to wszystko, co w hollywoodzkich musicalach robiło największe wrażenie, monumentalne aranżacje na orkiestrę symfoniczną, wieloosobowy chór. Ale równocześnie ta wyjątkowa muzyka nie odbiera filmowi kameralności. Przy całym przepychu sfery dźwiękowej La La Land pozostaje filmem intymnym, który w żadnym wypadku nie przypomina wielkiej hollywoodzkiej produkcji. Warto również wspomnieć o współautorach piosenek. Benj Pasek oraz Justin Paul wykonali wspólnie z kompozytorem Justinem Hurwitzem kawał dobrej roboty. Oscary w kategoriach muzycznych są w pełni zasłużone.

Justin Hurwitz był do niedawna nieznany szerszej widowni. Do dziś pamiętam jak po premierze Whiplash szukałam w internecie informacji o młodym kompozytorze, a przeglądarka nie wyświetliła prawie żadnych wyników. Dwa Oscary otworzą przed nim wiele drzwi, a ja bardzo liczę na to, że jeszcze kiedyś o nim usłyszymy. Jednak to film istotny z jeszcze jednego powodu. Gdzieś między wierszami przewija się refleksja o tym, na ile jesteśmy w stanie kształtować swój własny los. Również refleksja o tym, że wszystkie życiowe wybory są pewnym kompromisem. Wybór jednej drogi niemal zawsze oznacza rezygnację z innej. Ważne, byśmy pamiętali o tym, że każda decyzja ma swoje konsekwencje. Pod powierzchnią tej kolorowej i poetyckiej impresji odnajdujemy przesłanie adresowane do każdego z nas. Bądźmy na tyle świadomi specyfiki życia, by nigdy nie żałować decyzji, których nie jesteśmy w stanie cofnąć. Po raz kolejny współczesny musical przekazuje coś ważnego. Trochę jak w Przypadku Krzysztofa Kieślowskiego widzimy alternatywną wersję losów głównego bohatera. To ten rodzaj doświadczenia, które od lat stanowi o sile kina. Bo tylko bohater filmowy może mieć na ekranie więcej niż jedno życie…