Godard made in USA

Tadeusz Szczepański

Spośród francuskiej Nowej Fali lat 60. szczególną estymą w Hollywood cieszył się François Truffaut, ale zainteresowanie Amerykanów budził również Jean-Luc Godard. I kiedy w wytwórni Universal pojawił się Jim McBride, realizator znany w kręgach nowojorskiego undergroundu, z pomysłem nakręcenia nowej wersji słynnego debiutu Godarda Do utraty tchu, to projekt ten wywołał powszechny aplauz.

McBride należał do kręgu nowojorskiej awangardy filmowej, która w latach 60. sytuowała się w opozycji do wielkich wytwórni Hollywoodu, kierując pełne ciekawości spojrzenie ku Europie. A właśnie w tym okresie na naszym kontynencie działy się w kinie rzeczy bardzo interesujące. Impuls do generalnej odnowy artystycznej kina europejskiego dała grupa ambitnych krytyków filmowych z Francji, którzy niebawem porzucili pióra na rzecz kamer, tworząc filmy witane na Wschodnim Wybrzeżu USA z wielką atencją. Tymczasem prawem paradoksu świeżo upieczeni francuscy reżyserzy – a Godard i Truffaut wśród nich wiedli prym – uczyli się kina właśnie na wielkich i małych mistrzach Hollywoodu. Spędzali mnóstwo czasu w Filmotece Francuskiej na oglądaniu filmów Alfreda Hitchcocka, Johna Hustona, Johna Forda czy Samuela Fullera, uważnie podpatrując sekrety ich warsztatu.

Głośny debiut Jean-Luc Godarda z 1960 roku nosił wyraźne ślady tej fascynacji. Już sama jego intryga opierała się na fabularnym wzorze, który powtarza się w wielu wybitnych filmach made in USA. Mowa o motywie pary zakochanych, skonfliktowanej z prawem i uciekającej przed pościgiem policji. Znajdziemy ich w filmach Za cenę życia (You Live Once, 1937) Fritza Langa, Oni żyją nocą (They Live by Night, 1948) Nicholasa Raya, Zabójcza mania (Gun Crazy, 1950) Josepha H. Lewisa, Bonnie and Clyde (1967) Arthura Penna czy Badlands (1974) Terrence’a Malicka, by wymienić najciekawsze przykłady.

Ten amerykański rodowód fabuły swojego debiutu Godard podkreślił udziałem Jean Seberg, amerykańskiej aktorki, która gra rolę amerykańskiej studentki, Patrycji, partnerki głównego bohatera. To właśnie on stanowił główną atrakcję filmu i źródło jego późniejszej kultowej legendy w kręgach bywalców klubów filmowych po obu stronach Atlantyku. W roli młodego człowieka, outsidera o niejasnej kondycji społecznej, legitymującego się dwoma nazwiskami – Michel Poiccard alias Laszlo Kovacs – wystąpił Jean-Paul Belmondo. W filmie Godarda ważna była nie tyle fabuła – owa ucieczka z dziewczyną przed policją, zakończona śmiercią bohatera – co stworzony przez aktora niebywale sugestywny portret niebieskiego ptaka, ni to gangstera, ni to anarchisty, który żyje bardzo intensywnie, „na krawędzi” i „do utraty tchu”. W tym filmie Belmondo ukonstytuował swój charakterystyczny rysopis ekranowy, rozwijany w późniejszych kreacjach. Jego bohater to osobnik żyjący w konflikcie z prawem, ale budzący nieodpartą sympatię widowni dzięki spontaniczności zachowań, maksymalizmowi pragnień, nonszalancji, fantazji, błyskotliwej inteligencji, dezynwolturze, autoironii i bezczelnemu wdziękowi. Jego poczynania są absolutnie nieprzewidywalne, ponieważ żyje on chwilą, rozpięty pomiędzy nieustanną bufonadą a poczuciem tragiczności losu. Kiedy Patrycja czyta mu ostatnie zdanie Dzikich palm Williama Faulknera: „Jeśli mam wybierać między smutkiem a nicością, wybieram smutek”, Michel odpowiada: „Smutek – to głupie… to kompromis. Trzeba chcieć wszystko albo nic. Co do mnie, wybieram nicość”.

Wróćmy jednak do filmu McBride’a, który w chwili paryskiej premiery Do utraty tchu miał dziewiętnaście lat, chodził do kina w Nowym Jorku i marzył o karierze reżysera filmowego. Oglądał filmy młodych Francuzów i szczególnie fascynował go ten nurt francuskiego filmu dokumentalnego, który nosił nazwę cinéma-verité (kinoprawda). Pod jego wpływem w 1967 roku zrealizował swój debiut pt. David Holzman’s Diary (Dziennik Davida Holzmana), historię młodego filmowca-amatora, pragnącego zapisać na taśmie filmowej swoje życie. Film cieszył się środowiskowym uznaniem i rozgłosem w kręgach nowojorskiej awangardy filmowej, co reżyserowi aspirującemu do kariery filmowej z prawdziwego zdarzenia, czyli w Hollywood, mogło tylko zaszkodzić, a nie pomóc. I tak też się stało. McBride zrobił jeszcze dwa, trzy filmu w awangardowym stylu i wyśniona kariera utknęła w martwym punkcie. Aby zarobić na życie, pracował jako taksówkarz, a potem skrajnie zdesperowany wyjechał na głuchą prowincję, gdzie były tylko dwa telefony. Pewnego dnia jeden z nich zadzwonił. Telefonował Bob Rafelson z propozycją realizacji filmu dla wytwórni Columbia. Nic z tego w końcu nie wyszło, ale ten telefon postawił McBride’a na nogi, natchnął nową nadzieją. Wtedy też ten niepoprawny awangardysta uświadomił sobie, że filmy należy robić dla publiczności, a nie dla samego siebie. I wpadł na pomysł nakręcenie remake’u Do utraty tchu.

Wszystko potoczyłoby się zapewne gładko, gdyby nie pewien kłopot: nikt nie chciał, aby pomysłodawca został reżyserem tego filmu. Jim McBride miał bowiem w Hollywood opinię – jak mawiają Amerykanie – losera, czyli nieudacznika, a taka etykietka w USA jest wielkim nieszczęściem. Po długich perypetiach decydującą rolę w powstaniu filmu odegrał Richard Gere, wówczas wschodząca gwiazda wytwórni Orion, który ujrzał siebie na miejscu Belmonda i – co najważniejsze – polubił McBride’a, postanawiając przekonać do jego nieszczęsnej kandydatury wytwórnianych bossów.

Amerykańskie Do utraty tchu (Breathless, 1983) niejako przywraca film Godarda jego filmowym źródłom, sytuując akcję zamiast w Paryżu w Los Angeles. Następuje też symetryczne odwrócenie ról w stosunku do oryginału: partnerką Richarda Gere’a jest zmysłowa Valérie Kaprisky, która gra Monikę Poiccard (!), francuską studentkę architektury. McBride pieczołowicie odtworzył również fabułę filmu Godarda, tworząc film dynamiczny, pełen rockowej muzyki oraz barwnych migotliwych pejzaży wielkiego miasta. Niestety, Richard Gere to nie Jean-Paul Belmondo. W jego roli dominuje przede wszystkim narcyzm i kokieteria, w każdym razie daleko jej do anarchicznej charyzmy tamtej pamiętnej kreacji.

Oba filmy dzieli blisko ćwierć wieku. Zmienił się przede wszystkim duch czasu. W amerykańskim remake’u już nie słyszymy tego zdyszanego oddechu zagrożonej śmiercią wolności, którym pulsowało każde ujęcie legendarnego filmu Jean-Luc Godarda. Już starożytni wiedzieli, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Ale czasem warto próbować.