David Bowie – wspomnienie…

Kinga Dyndowicz

Mam wrażenie, że coraz mniej rozumiem upływ czasu. Nie rozumiem go, bo jest w nim jakaś niepojęta dla mnie dysproporcja. To, że zewnętrznie się starzejemy, pozostając w głębi serca tymi samymi… Tego rodzaju refleksje wracają do mnie ze zdwojoną siłą zawsze wtedy, gdy odchodzą artyści, którzy kształtowali moją wrażliwość w okresie dorastania.

Wiadomość o śmierci Davida Bowiego spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Sprawiła, że przed oczami przebiegło mi całe moje życie. Artysta zmarł 10 stycznia 2016 roku, po dwóch latach walki z rakiem. Dwa dni po swoich 69. urodzinach, które zbiegły się z premierą jego najnowszej – i jak się okazało – ostatniej płyty pt. „Blackstar”. Zaledwie kilka dni wcześniej prezentowałam w audycji „Prawie jak w kinie” na antenie Żaka tytułowy utwór ze wspomnianego albumu, będący jednocześnie tematem przewodnim nowego serialu brytyjskiego „The Last Panthers” w reżyserii Johana Rencka. Na dodatek przez całą jesień prezentowałam w audycjach najważniejsze filmowe utwory Bowiego. Również te niezwiązane z kinem, ale często w filmach wykorzystywane. Jego twórczość inspirowała filmowców przez prawie 50 lat i inspiruje do dziś. Wystarczy wspomnieć, że tuż przed śmiercią muzyka i aktora nagrodzono Złotym Globem „Marsjanina” Ridleya Scotta, w którym reżyser wykorzystał „Starmana”, wielki przebój Bowiego z lat 70.

Wracając jednak do kina – życie zawsze pisze swoje własne scenariusze. Czasami takie, które wydają się wręcz nieprawdopodobne. Bo jak wytłumaczyć to sobie, że cztery dni po śmierci Davida Bowiego zmarł jego równieśnik, 69-letni Alan Rickman, jeden z najwybitniejszych aktorów brytyjskich. Pamiętam, że po raz pierwszy zobaczyłam go na dużym ekranie w roku 1991, na premierze filmu „Robin Hood – Książę złodziei” z Kevinem Costnerem w roli głównej. Szłam na film ze względu na Kevina, który po sukcesie „Tańczącego z wilkami” był moim ukochanym aktorem, a wyszłam z kina zachwycona łajdakiem, szeryfem Nottingham w brawurowej roli nieznanego mi wcześniej aktora. Właśnie kończyłam liceum, byłam wtedy w maturalnej klasie. Informacja o śmierci Alana Rickmana była kolejną szokującą wiadomością w ciągu zaledwie kilku dni. Szokującą i smutną. Mimo, że odtwórcę roli profesora Snape’a poznałam o wiele później niż Davida Bowiego.

Moje pierwsze wspomnienia związane z genialnym muzykiem to styczeń 1984 roku, bo właśnie wtedy zaczynałam słuchać Programu III Polskiego Radia. Miałam 12 lat, byłam w V klasie Szkoły Podstawowej im. Marcelego Nowotki w Naprawie. W małej podhalańskiej wsi, którą od wschodu przecina zakopianka, dokładnie w połowie drogi między Zakopanem, a Krakowem. To miejsce ma znaczenie, bo w czasach głębokiego PRL-u takie miejscowości były właściwie odcięte od świata. Poza dwoma programami TVP w czarno-białym telewizorze radio było moim jedynym oknem na świat. Teatrem wyobraźni, którym od samego początku byłam zafascynowana. To właśnie radio sprawiło, że moją pierwszą pasją i miłością stała się muzyka, a jednym z moich pierwszych ukochanych artystów – właśnie David Bowie. Do dziś pamiętam, jak wyglądało moje domowe „studio nagrań” przystosowane do nagrywania muzyki z Trójki. Szafka z zestawu meblowego Bolek i Lolek, radio Irena firmy Unitra i magnetofon Grundiga wraz z zapasem kaset do nagrywania. Sprzęt odziedziczyłam po moim zmarłym ojcu. Już wtedy miałam całkiem pokaźną taśmotekę. Ale wracam do Trójki, bo właśnie w Programie Trzecim usłyszałam po raz pierwszy tak kultowe dzisiaj utwory jak „Space Oddity”, „Life On Mars”, „Heroes” czy „Wild Is The Wind” – niezwykłą interpretację słynnego tematu filmowego, który w roku 1957 miał oscarową nominację w kategorii Best Original Song. Wtedy piosenkę śpiewał Johnny Mathisa. Natomiast interpretacja Davida Bowiego z 1976 roku, poznana przeze mnie dekadę później, jest dla mnie od lat absolutnym mistrzostwem świata. Utworem, który nie ma sobie równych. Moja najcenniejsza pamiątka z tamtego okresu to monograficzna piątkowa Tonacja Trójki poświęcona właśnie Bowiemu. Godzinna audycja Marka Niedźwieckiego nagrana na 60-minutową kasetę Stilon-Gorzów. Kasetę, którą odsłuchiwałam później dziesiątki razy…

To były lata 80. Niezwykłe role filmowe w dorobku Bowiego i soundtracki, przy których pracował. W moim prywatnym rankingu filmowych piosenek wszech czasów pierwsze miejsce zajmuje od ponad 30 lat „As The World Falls Down” z „Labiryntu” w reżyserii Jima Hensona, legendarnego twórcy Muppetów. Obraz, który w 1987 roku zobaczyłam w łódzkim kinie Polesie zrobił na mnie ogromne wrażenie, bo był pierwszym filmem z Davidem, jaki widziałam. Bowie w roli demonicznego Króla Goblinów, który zakochuje się w pięknej dziewczynie. Drugą gwiazdą familijnego przeboju była kilkunastoletnia Jennifer Connelly, późniejsza laureatka Oscara za rolę w „Pięknym umyśle” Rona Howarda. W czołówce mojej prywatnej listy przebojów znajdują się również inne piosenki Bowiego z tamtego okresu. Wśród nich tytułowe tematy z filmów „Absolute Beginners” Juliena Temple’ a i animowanej ekranizacji opowiadania Raymonda Briggsa „When The Wind Blows”. Nieco wcześniej na światowych listach przebojów zagościł utwór „This Is Not America” z dramatu Johna Schlesingera „The Falcon And The Snowman”. Autorzy soundtracku to wielkie gwiazdy sceny jazzowej, czyli Pat Metheny i Lyle Mays, ale to właśnie głos Bowiego chyba najbardziej wpłynął na rozpoznawalność tego tytułu. Pamiętam, z jakimi emocjami czekałam wówczas na premierę „Never Let Me Down”, kolejnego solowego albumu w dorobku artysty. Do dziś największe wrażenie robią na mnie „Glass Spider” oraz „Girls” – utwór napisany przez Bowiego dla Tiny Turner i dostępny wyłącznie w japońskim wydaniu albumu z 1987 roku.

Wracam jednak do kina; szczególne miejsce w mojej pamięci zajmuje wspomniany już „Labirynt”. Tak naprawdę wszystkie kreacje Bowiego były na swój sposób charakterystyczne i wyjątkowe. Nie tylko te pierwszoplanowe w stylu „The Man Who Fell To Earth” Nicolasa Roega. Po latach pamiętam również te epizodyczne. Takie, jak rola Poncjusza Piłata w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa” Martina Scorsese, Andy’ego Warhola w filmie „Basquiat – taniec ze śmiercią” Juliana Schnabla czy Nikoli Tesli w „Prestiżu” Christophera Nolana. Jest jeszcze „Zagadka nieśmiertelności” Tony’ego Scotta z 1983 roku. Epizodyczna kreacja, której nie sposób zapomnieć. Bowie w roli Johna, współczesnego wampira, który w odróżnieniu od swojej ukochanej nie dostąpi zaszczytu wiecznego trwania. Niepokojący i mroczny obraz, który odebrałam jako metaforę kondycji współczesnego człowieka. Wszyscy pragniemy bowiem w życiu tego samego, niezależnie od tego, czy jesteśmy ludźmi czy wampirami. Ostatnia rola Bowiego, o której chciałabym tutaj wspomnieć, to dramat Nagisy Oshimy „Merry Christmas, Mr. Lawrence”. Japoński obóz jeniecki w czasie II wojny światowej. Major Jack Celliers, niepokorny prawie tak samo jak Bowie – artysta, który zawsze szedł swoją własną drogą, na przekór modom i trendom. Do dziś pozostaję pod ogromnym wrażeniem ścieżki dźwiękowej tamtego obrazu. Co ciekawsze, David Bowie nie miał z nią nic wspólnego. Kompozytorem tematów do filmu był Ryuichi Sakamoto, znany m.in. ze współpracy z Bernardo Bertoluccim. Natomiast piosenkę „Forbidden Colours”, która film promowała, zaśpiewał David Sylvian. Do dziś utwór ten pozostaje dla mnie jednym z najbardziej sugestywnych tematów filmowych lat 80. Oczywiście wielokrotnie zastanawiałam się, dlaczego w przypadku tego filmu Bowie ograniczył się wyłącznie do aktorstwa i nie zaśpiewał tego jednego, najważniejszego utworu. „Wesołych Świąt, Panie Lawrence” widziałam dopiero jako osoba dorosła i po jego obejrzeniu miałam gotową odpowiedź na nurtujące mnie od lat pytanie. Rola Celliersa to kreacja na tyle wymagająca, że być może chodziło o to, aby artysta skoncentrował się wyłącznie na niej. Równocześnie jest to obraz, w którym chyba najpełniej widać wszechstronność Bowiego. Artysty wielu talentów, który dla mnie był jak człowiek renesansu. Twórca, który nie przestawał inspirować i takim go zapamiętam. Co ciekawsze, to ten rodzaj inspiracji, który z jednej strony może dotyczyć Bowiego jako artysty, z drugiej zaś – poszczególnych etapów jego twórczości. Już sam klasyk „Space Oddity” – utwór, który w 1969 roku rozpoczął wielką karierę Davida Bowiego – ma dziś tyle odniesień kulturowych i tych w świecie kina, że mógłby stanowić przedmiot pracy doktorskiej.

Davida Bowiego żegnał w styczniu cały świat. O jego śmierci wspomnieli na swoich profilach na Facebooku tacy giganci jak Burt Bacharach, Paul McCartney, Alan Parsons czy Pat Metheny. A do mnie znów powraca myśl, że nic nie jest w naszym życiu na zawsze. Śmierć Davida Bowiego odebrałam bardzo osobiście, bo był dla mnie jednym z Wielkich. Tych, którzy w istotnym stopniu wpłynęli na to, kim jestem dzisiaj. Tak wielu z nich już odeszło. Niespodziewanie. Zbyt wcześnie. Pozostawiając po sobie pustkę, której w żaden sposób nie da się wypełnić. Ze wzruszeniem wspominam czasy, gdy zaczynałam ich poznawać. Do dziś pamiętam tamte dni. Pamiętam, że zdarzały się takie, gdy słuchałam radia nieprzerwanie przez osiem godzin. Tak było w każdą sobotę, gdy włączałam Trójkę o godz. 16.00, a wyłączałam o północy. Z radiem przy poduszce, w moim rodzinnym domu w Naprawie, otoczonym polami i lasami. Podczas tych niezwykłych spotkań z muzyką mój dom wydawał się jedynym miejscem na Ziemi. O północy, wraz z zakończeniem emisji programu, na antenie Programu Trzeciego wybrzmiewał Mazurek Dąbrowskiego, a potem była już tylko cisza. Już nigdy potem nie słyszałam takiej ciszy. Takiej, jak ta w Naprawie…