Sekrety jazzu filmowego…

Kinga Dyndowicz

W pierwszych dniach grudnia 2017 minęła 60. rocznica powstania kultowego soundtracku Milesa Davisa do filmu Windą na szafot w reżyserii Louisa Malle’a. Film oglądałam wielokrotnie, ale jest to jeden z tych tytułów, do których mogę wracać zawsze i wszędzie. Davis uważany jest do dziś za jednego z najbardziej wpływowych muzyków jazzowych w historii. Muzykę filmową tworzył sporadycznie, ale myślę, że każdy prawdziwy fan kina, nawet taki, który nie interesuje się na co dzień muzyką, doskonale zna to nazwisko.

A skąd popularność tej ścieżki dźwiękowej? Myślę, że możemy powiedzieć, iż trafiła w swój czas. Musimy bowiem pamiętać, że w drugiej połowie lat 50. XX wieku młode pokolenie reżyserów wprowadziło do filmu zupełnie nową formułę i tematykę. Warto w tym miejscu wspomnieć młode kino europejskie z tamtych lat, choćby francuską nową falę. Młodzi twórcy zaproponowali sporo ciekawych rozwiązań warsztatowych, a jednym z nich był właśnie jazz. Oczywiście musimy pamiętać, że ówczesna koncepcja muzyki filmowej nawiązywała przede wszystkim do mody na symfonie. Trudno się temu dziwić. Gdy na przełomie lat 20. i 30. nadeszła epoka kina dźwiękowego, to właśnie taka stylistyka została w naturalny sposób przeniesiona na grunt filmowy. I właśnie taka koncepcja muzyki nie odpowiadała młodym twórcom, którzy sięgnęli do jazzu. Muzyki wciąż świeżej i cieszącej się sporym zainteresowaniem, szczególnie ze strony młodego pokolenia kinomanów. Jako tworzywo filmowe jazz posiadał nad tradycyjną oprawą muzyczną przewagę, bo był sztuką bardziej abstrakcyjną, autonomiczną. Nie był typową muzyką ilustracyjną i chyba właśnie dlatego doskonale komponował się z ówczesnym kinem o tematyce współczesnej.

Wśród filmów, w których wykorzystano siłę jazzu jako nowego środka ekspresji były między innymi takie klasyczne obrazy jak Anatomia morderstwa Otto Premingera z muzyką Duke’a Ellingtona, Nóż w wodzie Romana Polańskiego, Niewinni czarodzieje Andrzeja Wajdy i Do widzenia, do jutra Janusza Morgensterna z tematami Krzysztofa Komedy, Powiększenie Michelangelo Antonioniego z muzyką Herbiego Hancocka czy w końcu właśnie Windą na szafot z muzyką Davisa. Anegdota głosi, że znakomity muzyk nagrał ten soundtrack z własnym kwintetem w ciągu jednej nocy, z 4 na 5 grudnia 1957 roku. Debiutujący tym obrazem Louis Malle zaprosił muzyków do studia i całkiem po prostu puścił im film. W ten sposób powstał unikalny materiał, który doskonale harmonizuje z mrocznym nastrojem filmu. W Windą na szafot brak chwytliwych tematów, a mimo to jest to muzyka na swój sposób niezapomniana. Taka, która żyje własnym życiem. Również poza obrazem…

Dzieło Louisa Malle’a jest jednym z moich ukochanych filmów oglądanych właśnie po to, by ich posłuchać. Dziś znam ten obraz prawie na pamięć, a mimo to sceny z Jeanne Moreau wędrującą ulicami Paryża nadal mnie zachwycają. Uwielbiam ich klimat, tempo, nastrój końca lat 50. Ten soundtrack i film to dla mnie podróż sentymentalna, w której nie czuje się upływu czasu. Trudno z tej perspektywy uwierzyć, że jest to muzyka, która po raz pierwszy ujrzała światło dzienne na początku grudnia 1957 roku. Ta rocznica przypomniała mi również o tym, że od czasu do czasu w branży filmowej debiutują muzycy, którzy nie planowali romansu z kinem. Czasem taki romans owocuje czymś więcej i muzyk zostaje uznanym kompozytorem muzyki filmowej. Wnosi do jej brzmienia coś zupełnie nowego. Ale bywa i tak, że uznani muzycy jazzowi współpracują z kinem okazjonalnie. Często taki soundtrack staje się po latach „białym krukiem”.

Przykłady w tej dziedzinie można mnożyć. Pragnę w tym miejscu zwrócić uwagę na jeden z najciekawszych jazzowych soundtracków kina polskiego. To muzyka Wojciecha Borkowskiego do Pestki Krystyny Jandy z 1995 roku. I gdybym miała w kilku zdaniach scharakteryzować debiut reżyserski wybitnej polskiej aktorki, to zwróciłabym przede wszystkim uwagę na pokrewieństwo z genialnym The Bridges of Madison County Clinta Eastwooda. W obu przypadkach twórcy opowiadają historię spóźnionej miłości. Takiej, która staje się udziałem ludzi dojrzałych. W obu przypadkach twórcy przełamali pewien stereotyp, bo miłość ukazana na ekranie zwykle dotyczy ludzi młodych. I to jest podstawowa problematyka obu filmów; uczucie w jesieni życia, które niemal od samego początku skazane jest na przegraną. Wszak w pewnym momencie większość z nas ma już inne życiowe zobowiązania… Oczywiście puenta obydwu historii jest zupełnie inna. Ekranizacja powieści Anki Kowalskiej i dzieło Eastwooda to historie na tyle specyficzne, że nie można ich wrzucać do wspólnej szuflady z napisem „melodramat”. Oba tytuły mają natomiast niezwykłą ścieżkę dźwiękową. Różnica polega jednak na tym, że soundtrack filmu Eastwooda jest doskonale znany, podczas gdy o muzyce Wojciecha Borkowskiego nie ma w internecie ani słowa. A dla mnie jest to jeden z najpiękniejszych soundtracków w historii polskiego kina. To muzyka, która rzadko kiedy komentuje akcję, bardziej oddaje emocje, ilustruje monolog wewnętrzy głównych bohaterów. Muzyka, która ma niezwykłą siłę wyrazu i potwierdza jedno – ta naprawdę piękna i wartościowa operuje uniwersalnym językiem. Może być zrozumiana bez względu na szerokość geograficzną czy upływ czasu. Może również stać się współczesnym klasykiem…

Oczywiście, przedstawione przeze mnie przykłady dotyczą soundtracków, które narodziły się w sposób autonomiczny. Nieco inaczej wygląda praca nad soundtrackiem wtedy, gdy muzyka zostaje wpisana w warstwę fabularną i ma swoje miejsce w scenariuszu. Wówczas współtwórcami ścieżki dźwiękowej stają się również inni członkowie ekipy filmowej. Jednym z moich ulubionych obrazów wykorzystujących w ten sposób muzykę jazzową jest Bird z 1988 roku w reżyserii wspomnianego już Clinta Eastwooda, biograficzny dramat o życiu i karierze legendarnego Charliego Parkera.

Powinnam w tym miejscu przypomnieć, że obok kina życiową pasją Eastwooda jest właśnie jazz. W dramacie Bird udało się te pasje połączyć. Jednak tym, co stanowiło od początku największą sensację, był wybór i opracowanie materiału dźwiękowego do filmu. Wieloletni przyjaciel i współpracownik reżysera kompozytor Lennie Niehaus zdecydował się na nowatorskie przedsięwzięcie. Razem z Eastwoodem postanowili przekazać muzykę z repertuaru Parkera w jego własnych nagraniach. Niehaus będący producentem muzycznym filmu wybrał z archiwum nieznane dotychczas nagrania koncertowe artysty. Następnie w skomplikowanym procesie elektronicznym wypreparował z nich same solówki legendarnego jazzmana, likwidując nie tylko wszelkie szumy i trzaski, lecz również grę pozostałych instrumentów. Na koniec do saksofonowych solówek Parkera dograli swoje partie muzycy współcześni. Trzeba tutaj pamiętać, że był to koniec lat 80. XX wieku. Niehaus i Eastwood nie mieli do dyspozycji takich możliwości technologicznych jak dzisiaj. W pewnym sensie byli pionierami, bo taki zabieg został zastosowany w kinie po raz pierwszy. Ja sama do dziś pamiętam artykuł na temat wspomnianej sesji nagraniowej opublikowany pod koniec lat 80. na łamach miesięcznika „Jazz Forum”. Miałam wówczas kilkanaście lat.

Gdy dziś oglądam biografię Charliego Parkera z genialną rolą Foresta Whitakera, to widzę ten obraz przede wszystkim jako owoc niezwykłej symbiozy dwóch życiowych pasji Eastwooda. Taką symbiozą był również związek Charliego Parkera z ukochaną Chan. Niezwykłą kobietą, która pokochała nie tylko człowieka. Pokochała też jego muzykę i właściwie od tego wszystko się zaczęło. Oczywiście, film nie byłby kompletny, gdyby Eastwood nie wspomniał o tym, co Parkera zniszczyło. Gdy zmarł na atak serca spowodowany uzależnieniem od heroiny, lekarz ocenił jego wiek na 65 lat, podczas gdy w rzeczywistości miał o 30 lat mniej. Zabrakło mi w znakomitym obrazie Eastwooda tylko jednego: genezy uzależnienia. Jako widz chciałam wiedzieć, jak doszło do tego, że Parker, który miał fantastyczną karierę, uznanie środowiska jazzowego, uwielbienie ze strony publiczności oraz miłość ukochanej kobiety i rodzinę w pewnym sensie stoczył się, spadł na samo dno. Wiemy o śmierci ukochanej córki i próbie samobójczej, ale nie wiemy wiele więcej. Dopiero po latach od pierwszego spotkaniu z filmem Eastwooda dowiedziałam się, że Parker jako młody chłopak miał wypadek samochodowy i w szpitalu uzależnił się od morfiny. Ale rozumiem też, że Eastwood jako wielki fan wybitnego muzyka chciał pokazać tę historię po swojemu. I miał do tego prawo. A ja pozwoliłam sobie na ten osobisty wtręt związany z fabułą chyba głównie dlatego, by pokazać, w jakim stopniu jazz wpłynął na codzienne życie głównego bohatera… Oczywiście, nie mogłabym nie wspomnieć, że wszystkie filmy z jazzem w tle, do których się tutaj odnoszę to wybory całkowicie subiektywne. Ale równocześnie ukazujące, na ile pomysł na muzykę w filmie może zdeterminować kształt scenariusza. Bardzo dobrym przykładem może być tutaj również animacja Chico & Rita w reżyserii Fernando Trueby, którą od samego początku byłam oczarowana. To animacja specyficzna również z tego powodu, iż jest filmem adresowanym do dorosłego widza.

Chico & Rita to jazz z motywami kubańskimi. Gwiazdą tej ścieżki dźwiękowej jest Bebo Valdes. Legendarny kubański pianista, kompozytor i aranżer, który dla twórców był największą inspiracją przy tworzeniu filmu. Bo obraz Trueby to przede wszystkim opowieść o muzyce. A przy okazji historia miłosna, której akcja rozpoczyna się na Kubie pod koniec lat 40., a później przenosi się między innymi do Paryża i Nowego Jorku. Największym atutem tego soundtracku jest jego autentyzm. Trueba nie poszedł na łatwiznę i zamiast wykorzystać klasyczne utwory z tamtych lat, postanowił je nagrać jeszcze raz, specjalnie do filmu. Przeprowadził w tym celu casting na muzyków, którzy potrafili odnaleźć się w stylistyce epoki. I wybrał m.in. saksofonistę tenorowego, który naśladuje Bena Webstera oraz saksofonistę altowego, który potrafi grać jak Charlie Parker. Oprócz utworów wspomnianego Bebo Valdesa muzycy przypominają w filmie klasyki z repertuaru takich twórców jak Consuelo Velasquez, Bud Powell, George Gershwin czy Cole Porter. Ich standardy brzmią wyjątkowo również dlatego, że dzieło Trueby to tradycyjna animacja poklatkowa. Ta najprostsza, określana często mianem filmu rysunkowego. Jej klimat idealnie współgra z jazzowymi standardami i kompozycjami Valdesa. Chwilami przywodzi nawet na myśl najstarsze disnejowskie animacje z początków kina dźwiękowego. Mariaż tych wyjątkowych elementów tworzywa filmowego wydaje się wręcz idealny, wzorcowy, pobudzający wrażliwość widza. I chyba właśnie na tym polega najistotniejsza rola muzyki w filmie. W jej towarzystwie obraz ożywa, pobudzając nasze emocje…

Jazzowa muzyka tworzona z myślą o kinie już od lat zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Zawsze wydaje mi się oryginalna, inna od większości soundtracków. Być może dlatego, iż bardzo często tworzona jest przez kompozytorów, którzy na co dzień nie są związani z filmem. A zatem prezentują nieco inną wrażliwość, odmienne spojrzenie na kino. Tak jak np. amerykański pianista jazzowy Jason Moran, autor muzyki do głośnej Selmy Avy DuVernay. Nazwisko Morana kojarzyłam do niedawna niemal wyłącznie z karierą muzyczną. Dopiero po światowej premierze Selmy w 2014 roku dowiedziałam się, że komponował wcześniej muzykę do dokumentów i krótkometrażówek, a ścieżka dźwiękowa Selmy to jego fabularny debiut. Równocześnie jest to twórca, który przypomniał mi o filmowym dorobku takich muzyków jazzowych jak Pat Metheny, Kyle Eastwood, Dave Grusin, Włodek Pawlik, Robert Glasper czy Marcus Miller. Każdy z nich współpracuje z kinem okazjonalnie, ale za każdym razem są to soundtracki, których nie zapominamy. Oczywiście, wychodząc poza jazz, takich przykładów znajdziemy znacznie więcej. Ale to już zupełnie inna historia…