Od filmowych poranków
po statuetkę Oscara

rozmowa z Ewą Puszyńską

Ewa Puszczyńska: Mam dwa filmy życia. Jeden, który oglądałam przed laty i jeden, który wyprodukowałam. Pierwszym filmem, zapamiętanym z dzieciństwa i świadomie oglądanym, była „Śpiąca Królewna” Walta Disneya z 1959 roku. Widziałam ją podczas jednego z wielu seansów, w których uczestniczyłam wraz z moim tatą. Zawsze w niedzielę zabierał mnie na poranki filmowe… Widziałam zatem bardzo wiele filmów przed „Śpiącą Królewną”, natomiast ten film oglądałam już w pełni świadomie i doskonale go pamiętam do dziś. Nigdy później do niego nie wracałam, więc nie konfrontowałam swoich wspomnień z tym, jaki jest on dla odbiorcy w pełni ukształtowanego kulturowo. Do porównywania tych dwóch wizji nie dążyłam w pełni świadomie — po prostu dlatego, aby w żadnym razie nie zburzyć swoich pięknych wspomnień. „Śpiąca Królewna” oczarowała mnie, kiedy byłam dzieckiem, ale także przestraszyła do tego stopnia, że wskoczyłam ojcu na kolana. Jest tam scena, w której zła czarownica walczy z dobrymi wróżkami. Ich starcie jest przerażające. Może właśnie dzięki temu wrażeniu, zapamiętałam film sprzed lat tak wyraźnie: jego kolory, postacie, animację… Można powiedzieć, że właśnie od „Śpiącej Królewny” rozpoczęła się moja przygoda z kinem.

Podejście do dzieci i metody ich wychowania zmieniały się na przestrzeni lat. Inaczej oglądałam filmy z moim ojcem, inaczej z moimi dziećmi i pewnie jeszcze inaczej oglądałabym, gdybym została babcią. Dziś rodzice są bardziej świadomi, jeżeli chodzi o kształcenie (i kształtowanie) dzieci… o to, co można albo należy im przekazać. Jestem jedynaczką i w związku z tym byłam taką „córeczką tatusia”. Ojciec poświęcał mi bardzo dużo czasu, zwłaszcza podczas wakacji. Prawie co tydzień zabierał mnie do kina. Kiedy tak mocno przeżywałam „Śpiącą Królewnę”, cierpliwie tłumaczył mi, że to tylko film…, że zła czarownica tak naprawdę nie może mi nic zrobić…, że nie wyjdzie z ekranu… Dzięki niemu zrozumiałam, że film jest wytworem wyobraźni, że jest z nim podobnie jak z książką — tylko taką z ruchomymi postaciami, które możemy oglądać. Tę naszą rozmowę świetnie pamiętam… Po filmie zawsze chodziliśmy do kawiarni — ja dostawałam ciastko, a mój ojciec zamawiał kawę i czytał gazetę. To był nasz niedzielny rytuał.

Z moim mężem i dziećmi także często chodziliśmy do kina i wspólnie przeżywaliśmy seanse. Dzieci zawsze były z nami — kiedy były małe i jako nastolatkowie. Po filmach często rozmawialiśmy o tym, co widzieliśmy na ekranie. Dziś mogę z dumą powiedzieć, że to moja i męża zasługa, że nasze dzieci są wielkimi miłośnikami kina. Wciąż oglądają mnóstwo filmów, zresztą tak, jak mój mąż. Czasem nawet rozmawiają ze sobą, co bywa irytujące, dialogami z filmów — bardzo często także po angielsku, bo oboje doskonale mówią w tym języku. Ja niestety — szewc bez butów chodzi — oglądam chyba najmniej z rodziny, ale też stosunkowo dużo.

Dziś rodzice mają łatwiej, choćby dlatego, że współcześnie kino dla dzieci bardzo się rozwinęło, jest wiele filmów ważnych, stworzonych wręcz do rodzinnego wychowywania. Wiele takich mądrych filmów powstaje w Niemczech, Danii, Szwecji. Poruszane są w nich ważne dla dzieci (i trudne dla dorosłych) tematy: śmierci, rozstania, przyjaźni, miłości, rozłąki. To są tematy, na które najlepiej rozmawiać (i wspólnie przeżywać) właśnie z rodzicami.

Wiele filmów kierowanych do dzieci ma kilka warstw, co powoduje, że na takim filmie świetnie bawią się nie tylko dzieci, ale i dorośli. Przykładem może być „Zwierzogród”. Ja też trochę z tych filmów podpatruję, bo są to na nowo przetworzone motywy ze znanych bajek i baśni. Zawsze jest ktoś dobry i ktoś zły, a walka dobrego ze złem jest przecież tematem uniwersalnym.

Ostatnio byłam na konferencji w Amsterdamie, podczas której rozmawialiśmy o tym, jak treści filmowe przekraczają granice. Zastanawialiśmy się, jak bardzo powinny być one uniwersalne, żeby były zrozumiałe mimo różnic kulturowych, które istnieją nawet wewnątrz Europy. Potwierdziło się to, w co zawsze wierzyłam! W tej absolutnie podstawowej warstwie przesłania danego filmu ludzie porozumiewają się na poziomie emocjonalnym. Jeżeli zatem treść zawiera i generuje wartości emocjonalne, to wszędzie będzie zrozumiana. Nawet jeśli mówimy o tak wielkich różnicach, jakie występują pomiędzy kulturą europejską a arabską lub azjatycką, to na poziomie emocjonalnym wszędzie jesteśmy w stanie się porozumieć. Przykładem takiego filmu, co prawda niekoniecznie dla dzieci, jest „Ida”. Była pokazywana na całym świecie: w Ameryce Południowej, Azji, Europie, Stanach Zjednoczonych i Nowej Zelandii. Ludzie pytali mnie, dlaczego ten film wszędzie tam się podoba. Odpowiedź jest prosta: bo dotyka pewnych absolutnie podstawowych wartości emocjonalnych. Staram się robić takie właśnie kino i myślę, że mi się to udaje. Mam to szczęście, że mogę produkować filmy na tematy, które mnie jako człowieka, mnie jako Ewę Puszczyńską interesują. Pewnie dlatego ten zawód tak bardzo mnie kręci…

W czasach szkolnych też dość często bywałam w kinie. Czasami oglądałam dwa, trzy filmy za jednym razem, seans po seansie. W szkole średniej zdarzało mi się nawet chodzić na wagary do kina. Podczas jednej z takich wizyt widziałam „Posłańca” w reżyserii Josepha Losey’a. Zrobił wtedy na mnie kolosalne wrażenie. Drugi raz widziałam go ostatnio w telewizji. Oglądałam go już z perspektywy dojrzałej kobiety, która od czasów licealnych widziała wiele innych filmów. Niemniej wciąż bardzo mi się podobał.

O filmach mogłabym opowiadać wiele, ale tu mówimy o tych szczególnych — filmach mojego życia. Drugim takim filmem, jest ten, który produkowałam. To „Ida” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Wyprodukowałam ją z dużym wysiłkiem, chociaż od samego początku — od etapu projektu — bardzo wierzyłam w ten film. Było tak z różnych powodów… Bardzo cenię, lubię i szanuję całą twórczość Pawła Pawlikowskiego, także to, co zrobił przed „Idą”. Z Pawłem znaliśmy się długo przed tym, zanim zaczęliśmy razem pracować. Kiedy nadarzyła się taka okazja — gdy przyjechał do Polski i chciał u nas realizować film —zrobiłam wszystko, aby stworzył go ze mną jako producentem i oczywiście z Opusem [Studio Opus Film to wiodący na rynku polskim, a znany na całym świecie, producent filmów, reklam oraz serii i programów telewizyjnych — M.D.]. Udało się! Paweł zdecydował się pracować z nami. Dla mnie osobiście była to filmowa przygoda życia, ponieważ sposób pracy tego twórcy jest dość specyficzny. Praca z nim to work in progress, nieustanny rozwój projektu filmowego. W zasadzie nie ma u niego typowego, sztywnego podziału, co często dzieje się przy innych projektach, gdy proces składa się z ciągu określonych działań: przygotowań, developmentu, preprodukcji, produkcji, postprodukcji. Praca z Pawłem polegała na płynnym przechodzeniu z jednego etapu do drugiego.

Scenariusz rozwijał się przez cały czas. Oczywiście, musieliśmy mieć jakiś zarys rozpisany na papierze, żeby móc zacząć finansować ten projekt. Sponsorzy musieli mieć możliwość jego przeczytania. Spodobał się, bo zdecydowali się wyłożyć na niego pieniądze. Mieliśmy więc wciąż aktualizowany scenariusz, ale gdy Biblioteka Amerykańskiej Akademii Filmowej poprosiła mnie o kopię właściwego scenariusza, to w zasadzie musieliśmy usiąść i spisać go z ekranu. Dopiero wtedy mogliśmy wysłać im to, co w długim procesie powstawania „Idy”, stało się rzeczywistym scenariuszem filmu. Dla Pawła scenariusz jest tylko punktem wyjścia do całego procesu twórczego. Scenariusz to dla niego literatura. To nie jest kino! To nie jest film! Dopiero kiedy zgromadzi obsadę, kiedy zobaczy wybrane lokacje, wtedy zaczyna się krystalizować jego wizja filmu. I dopiero wówczas w jego głowie zostaje doprecyzowany scenariusz. Praca nad „Idą” polegała na tym, żeby sam tekst minimalizować, a wszystko co możliwe pokazać obrazem. Dialogów jest tam przecież niewiele, a jak są, to krótkie i zwięzłe. Siła tego filmu tkwi w obrazie. Został opowiedziany rzeczywiście środkami wyrazowymi kina…

W całej twórczości Pawła Pawlikowskiego wyraźnie widać, jego specyficzny filmowy charakter pisma. To, jak podchodzi do reżyserowania. Nawet w fabułach można wyczuć jego dokumentalne proweniencje. Najchętniej puściłby kamerę, obracał o 360 stopni i poprzez nią obserwował świat… W filmach historycznych, przynajmniej niewspółczesnych, ma ograniczone pole manewru. To sama rzeczywistość musi być zaadaptowana do realiów sprzed pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu lat. Filmy dokumentalne Pawła są bardzo interesujące. Przede wszystkim są inne od filmów, które zwykło się określać mianem dokumentalnych. Jego „Serbska rapsodia”, film o Bałkanach i Radovanie Karadżiciu, jest bardzo kontrowersyjna. Teraz stała się wręcz kultowa… Pawlikowski w swój indywidualny, specyficzny sposób patrzy na świat. W tych dokumentach widać samego twórcę. Nawet jego poglądy (po trosze polityczne) odbijają się w tych dokumentach. Tych, którzy jeszcze nie znają jego twórczości dokumentalnej, zachęcam do obejrzenia tych właśnie filmów. Są one dostępne na stronie internetowej Pawła — http://www.pawelpawlikowski.co.uk.

Wracając do mnie i mojej pracy przy „Idzie”. Oprócz ogromnej przyjemności z pracy, „Ida” dostarczyła mi także bezcennego doświadczenia. Podczas realizacji tego filmu z Pawłem bardzo wiele się nauczyłam. Przede wszystkim tego, jak kolosalnie ważne jest wzajemne zaufanie zbudowane pomiędzy reżyserem i producentem; aby zawsze być ze sobą, być przy twórcy i cały czas go wspierać, mimo wszelkich trudności. Reżyser zazwyczaj wie, gdzie chciałby finalnie dojść, ale nie zawsze potrafi znaleźć drogę do wizji, która kształtuje się w jego głowie. Dobry producent powinien mu w tym pomagać, wskazać różne rozwiązania; być pewnym tam, gdzie reżyser ma wątpliwości.

Wielkim doświadczeniem była także walka o Oscara i uroczysta gala wręczenia statuetek. Choć dla mnie, zawsze to powtarzałam, Oscar nie jest najważniejszy. Niezależnie od tego, czy dostaniemy jedną czy drugą nagrodę — nasz film się nie zmieni, nie będzie przez to lepszy. A jak nie odstaniemy — nie będzie przez to gorszy! Sam film będzie taki, jaki jest — bardzo dobry. W związku z tym, nie byłam jakoś specjalnie podekscytowana nominacją. Dla mnie było to przede wszystkim bardzo wiele dodatkowej pracy, dużo zamieszania, jeszcze więcej niż zwykle podróży. Oczywiście skłamałabym, mówiąc, że wzięcie udziału w uroczystej gali, zbadanie tego wydarzenia prawie że organoleptycznie — mogłam w końcu niektórych rzeczy dotknąć, sprawdzić jak działa Amerykańska Akademia Filmowa — nie było ciekawym doświadczeniem i przeżyciem… Przed ogłoszeniem wyników w naszej kategorii, nominowani zostali posadzeni po dwóch stronach sceny. My byliśmy w loży z Andriejem Zwiagincewem, po przeciwnej stronie sceny byli twórcy trzech pozostałych projektów. Ważne były dla mnie ostatnie emocje towarzyszące ogłoszeniu wyników, gdy Nicole Kidman wyszła na scenę i odczytała… że Oscara dostała właśnie „Ida”. A my do końca, do ostatniej minuty nie wiedzieliśmy, komu przypadnie statuetka. To nie jest tak, że zdobywcy Oscarów wiedzą o nagrodzie wcześniej i są na to doświadczenie przygotowani. Napięcie jest do samego końca, a im bliżej ogłoszenia wyników, tym bardziej wzrasta.

To tyle o filmach mojego życia. Mam nadzieję, że kolejny projekt, który obecnie tworzę, także okaże się sukcesem, a za kilka lat będę mogła powiedzieć — to kolejny film mojego życia! Myślę, że jak ktoś spędza w kinie tyle lat, to na każdym etapie życia ma kilka, a przynajmniej jeden taki film. A dla mnie film to nie tylko zawód, ale i pasja, i ogromna przyjemność. Teraz już nie wyobrażam sobie siebie w żadnym innym zawodzie.

Z Ewą Puszczyńską rozmawiał Maciej Dowgiel