Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy (2018)

Reż. Radu Jude

Data premiery: 27 września 2019

Grzegorz Nadgrodkiewicz

Polska recepcja Pokłosia Władysława Pasikowskiego – wiążąca się z oskarżeniami części publiczności o to, że reżyser boleśnie dotknął poniekąd przemilczanej karty naszej narodowej historii, a zarazem pokusił się o ocenę przyczyn pogromów Żydów – może być dobrym punktem odniesienia dla wchodzącego właśnie na ekrany kin najnowszego filmu Radu Jude. Produkcja ta, będąca rumuńskim kandydatem do Oscarów za rok 2018 i nagrodzona Kryształowym Globusem na 53. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach, dowodzi bowiem, że o problemie postaw antysemickich niejako wpisanych w mentalność narodową można mówić także w konwencji innej, mniej drastycznej niż metoda przyjęta przez Pasikowskiego. Nie miejsce tu oczywiście na analizę porównawczą obu filmów, zwłaszcza że obaj reżyserzy sięgnęli po inne konwencje gatunkowe, a i do faktów odnieśli się na innej zasadzie (fabuła Pasikowskiego zaledwie nawiązywała do głośnego pogromu w Jedwabnem, zaś Jude wprost odniósł się do czarnej karty z historii Rumunii). Przywołując Pokłosie, chciałbym jedynie na zasadzie kontrastu zwrócić uwagę na odmienny u Jude sposób sproblematyzowania tematu nastrojów antysemickich, jakie w czasie II wojny światowej panowały także w krajach Europy Wschodniej (notabene, zarówno te wydarzenia, które relacjonuje Jude, jak i te, do których nawiązywał Pasikowski, miały miejsce w 1941 roku).

Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy to zarazem tytuł filmu i cytat z przemówienia Iona Antonescu – rumuńskiego dyktatora kolaborującego z nazistowskimi Niemcami – który tymi słowami, wygłoszonymi latem 1941 roku na posiedzeniu rządu, usankcjonował rozpoczęcie tzw. akcji oczyszczających na terenie Transnistrii oraz Besarabii. Elementem tego antysemickiego planu było zdobycie Odessy, a faktycznym skutkiem – dokonana w tym mieście masakra ludności żydowskiej (według różnych ocen historyków w dniach 22-24 października 1941 roku spalono lub rozstrzelano w ramach tego mordu pomiędzy 25 a 35 tys. Żydów). Właśnie do wydarzeń odeskich bezpośrednio odnosi się fabuła Nie obchodzi mnie… Bohaterką filmu jest młoda reżyserka teatralna Mariana Marin (w tej roli Ioana Iacob), która specjalizuje się w widowiskach historycznych, a tym razem przystępuje do plenerowej rekonstrukcji zdobycia Odessy. Ma już za sobą długi etap dokumentacyjny, jest obeznana w wiążącej się z tymi wydarzeniami literaturze historycznej, doskonale zna wszelkie archiwalia dotyczące masakry i politycznych decydentów. Co istotne, świetnie się również porusza na obszarze refleksji teoretyczno-filozoficznej i dzięki temu potrafi błyskotliwie ocenić, ale i zwaloryzować określone fakty z historii Rumunii. Widz poznaje ją w momencie kompletowania obsady i rozpoczęcia prób do spektaklu.

Akcja filmu od początku toczy się niespiesznie i nawet w finałowych scenach, gdy oglądamy batalistyczny efekt pracy Mariany, widz nie zostaje skonfrontowany z jakimś wyrazistym, dynamicznym klimaksem. W takim zrytmizowaniu tkwi jednak wyraźna metoda reżyserska. Jude metodycznie wprowadza kolejne sygnały świadczące o tym, że Mariana podjęła się zadania karkołomnego. Ma wprawdzie dobre intencje i – jak się wydaje – właściwie ocenia niechlubne momenty historii Rumunii, jednak raz po raz przychodzi jej się zmierzyć z tym, jak inni widzą zawiłości procesu historycznego. Szybko okazuje się, że liczni statyści i niezawodowi aktorzy, którzy dla zarobku „zaciągnęli się” do tej produkcji, odmiennie postrzegają czyny Antonescu i choć zasadniczo nie uważają się za antysemitów, to jednak odczuwają pewien dyskomfort w sytuacji, gdy przychodzi im zagrać postacie, które ewidentnie dowodzą, że realizacja Mariany ma charakter rozliczeniowy i może być nie w smak mieszkańcom Bukaresztu. Temat czystek etnicznych uderza też bezpośrednio w naród rumuński, co widzą odtwórcy niektórych ról, ale przede wszystkim urzędnik magistratu, niejaki Movila, który wcześniej pośredniczył w zapewnieniu finansowania całego spektaklu, a teraz odwiedza miejsce prób jako konsultant i strażnik jego „prawomyślności”. Protesty niektórych aktorów, ale i tyrady oraz dowcipy Movili nadają całemu filmowi wydźwięk tragikomiczny, zwłaszcza w sytuacji, gdy temat masakry na Żydach zostaje przez Jude prowokacyjnie skonfrontowany z miejscami zabawną próbą odegrania niektórych scen czy uwiarygodnienia postaci przez dobór kostiumów bądź rekwizytów. Z tymi przeciwnościami w realizacji spektaklu Mariana radzi sobie nadspodziewanie dobrze – jest nieprzejednana tam, gdzie trzeba, zaś w innych miejscach skłonna do kompromisu, o ile nie sprzeniewierza się on jej wizji artystycznej i faktom. Punktem zwrotnym fabuły jest moment, gdy Movila – zaniepokojony wydźwiękiem spektaklu i widmem skandalu – stawia reżyserce ultimatum. Czy dojdzie do premiery? A jeśli tak, to na ile zostaną w niej przemilczane niektóre dane historyczne? Te pytania można pozostawić jako zachętę do obejrzenia filmu.

Produkcja Radu Jude, celująca – jak się wydaje – raczej w widownię arthousową niż mainstreamową, to z pewnością nie jest kino „łatwe i przyjemne”, nawet mimo przyjętej konwencji na poły komediowej. Na młodego widza do pewnego stopnia zniechęcająco może działać rozbudowana warstwa dokumentarna tego filmu. Jude obficie korzysta bowiem z archiwaliów, przywołując rozmaite materiały audiowizualne (na przykład found footage z masakry na Litwie), ale również cytuje – w sensie dosłownym – literaturę i filmy fabularne, niejako przymuszając widza do słuchania, jak Mariana odczytuje w statycznym kadrze rozległe passusy z książki historycznej lub skłaniając do patrzenia, jak ogląda z kochankiem film fabularny o Antonescu. Ten rodzaj sfunkcjonalizowania materiału „dokumentacyjnego” – nawet jeśli zapośredniczonego przez frontalnie widoczny w kadrze ekran telewizora czy laptopa, zupełnie jakby był adresowany wprost do widza Nie obchodzi mnie…, czyli de facto podany w formalnie nietypowy sposób – nie przydaje jednak filmowi „atrakcyjności”, a wręcz czyni go ociężałym. Na podobnej zasadzie do sporej dystrakcji odbiorczej może prowadzić – w mojej ocenie chyba najlepsza w tym filmie – niemal statyczna, blisko osiemnastominutowa sekwencja, a w zasadzie scena rozmowy (rozdzielona raptem jednym cięciem), w której Mariana i Movila rozprawiają o inspiracjach spektaklu, przerzucają się racjami, cytują historyków i filozofów, dowodzą słuszności doktryn, w które wierzą, usprawiedliwiają bądź oskarżają swoich rodaków i szukają jedynej prawdy, by na koniec umówić się na kawę. O ile widz zaakceptuje taką konwencję, dominującą w filmie przy znikomej skądinąd akcji, może z projekcji Nie obchodzi mnie… wyjść usatysfakcjonowany.

Jeżeli pewnym zarzutem czynię tu brak żywszej dramaturgii (o dziwo, nawet domniemana żywiołowość samego spektaklu nie została odwzorowana w przebiegu prób i całego procesu realizacji przedstawienia) czy zbytnie poleganie reżysera na wplatanych w diegezę materiałach dokumentalnych, to jedynie ze względu na założenie, że taka filmowa lekcja historii powinna trafić również do młodszych widzów, pokoleniowo już nawykłych do dynamicznych przekazów youtubowo-snapchatowych (parę scen pełnej nagości bohaterów i obecność przekleństw w dialogach mogą wszakże wyznaczać minimalny próg wiekowy dla odbiorców). Jeśli jednak reżyser adresuje swój film wyłącznie do tzw. widzów wyrobionych, być może już dojrzałych i obeznanych w zawiłościach procesów historycznych, ale też odpornych na ekranową nudę czy wręcz gustujących w estetyce slow cinema, to zarzuty swe odwołuję. Ostatecznie bowiem film może spełnić swoją „dydaktyczną” rolę, jeśli po seansie nastąpi mądrze moderowana dyskusja. Tematów do niej reżyser dostarcza mnóstwo, nie tylko na zajęcia z historii: sama kwestia wydarzeń odeskich czy innych podobnie krwawych akcji antysemickich; prawa twórcy/twórczyni do artystycznych przepracowań narracji historycznej i ferowania wyroków w kontekście jego/jej kwalifikacji – by tak to ująć – moralnych (ważny w filmie, choć poboczny wątek związku Mariany z żonatym mężczyzną i niechcianej ciąży); formalne aspekty filmu i kwestia autorefleksywności przekazu oraz cele takiego zabiegu (vide ciekawe rozwiązanie klamry kompozycyjnej, gdy na początku i końcu filmu Mariana jest wyraźnie ukazana w planie diegezy jako Ioana Iacob – aktorka? reżyserka?); kwestia przemocy fizycznej i symbolicznej oraz „dziedziczenia” uprzedzeń (by nie zdradzać przewrotności zakończenia, zacytuję tylko padające w ostatnich minutach słowa: „Zamknij się i rób, co ci każą” – jak należy je interpretować w świetle ogólnej wymowy całego filmu? Czy świadczą one o sukcesie, czy też porażce całego rekonstrukcyjnego projektu?); rola ironii oraz sarkazmu jako kategorii wyznaczających ścieżkę interpretacyjną obrazu Radu Jude.

Wspomniane na początku w kontekście antysemityzmu Pokłosie Pasikowskiego być może nie zachęci widzów do tak owocnych porównań z filmem Radu Jude jak Wajdowski Człowiek z marmuru. Postać młodej, zdeterminowanej, bezkompromisowej reżyserki zmagającej się z opresyjnością systemu kontroli oraz zakusami cenzorskimi i usiłującej odkryć karty przemilczanej historii to również ciekawy trop, pozwalający sytuować tę produkcję w kategoriach tzw. kina rozliczeniowego. Ten właśnie rewizyjny potencjał Nie obchodzi mnie… – filmu dobrego, acz może odrobinę „ospałego” – jest jego bodaj największą zaletą.

tytuł: Nie obchodzi mnie, czy przejdziemy do historii jako barbarzyńcy
tytuł oryginalny: Îmi este indiferent dacă în istorie vom intra ca barbari
gatunek: komediodramat
reżyseria: Radu Jude
scenariusz: Radu Jude
zdjęcia: Marius Panduru
dźwięk: Jean Umansky
obsada: Ioana Iacob, Alex Bogdan, Alexandru Dabija, Ion Rizea, Claudia Ieremia, Sofia Nicolaescu, Mihai Niculescu, Șerban Pavlu
produkcja: Rumunia
rok prod.: 2018
dystrybutor w Polsce: Aurora Films
czas trwania: 140 min
odbiorca/etap edukacji: od lat 15/ponadpodstawowa, wyższa

Wróć do wyszukiwania