Motyw nuklearnego zagrożenia w kinie współczesnym

Kinga Dyndowicz

W połowie lat 80. pojawił się w Telewizji Polskiej muzyczny program Videoteka, w którym Krzysztof Szewczyk prezentował piosenki znane z polskich i światowych list przebojów. I właśnie tutaj po raz pierwszy zobaczyłam teledysk do utworu When the Wind Blows Davida Bowiego. Był 1986 rok, utwór promował animowaną ekranizację opowiadania Raymonda Briggsa o tym samym tytule. Bohaterami historii byli Hilda i Jim, małżeństwo spod Londynu, które buduje w swoim domu prowizoryczny schron na wieść o zbliżającej się wojnie atomowej. Sam film i pełną wersję muzycznej ścieżki dźwiękowej poznałam dopiero wiele lat później. Dziś największe wrażenie robi na mnie ponad dwudziestominutowa kompozycja będąca dziełem Rogera Watersa, nagrana z gościnnym udziałem Claire Torry – artystki, która w 1973 roku zachwyciła świat swoim głosem w utworze The Great Gig in the Sky z legendarnego albumu Dark Side of the Moon grupy Pink Floyd.

Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam tak sugestywnej animacji o czymś, co może być realnym zagrożeniem. Oczywiście film w reżyserii Jimmy’ego Murakami’ego od samego początku adresowany był do dorosłego widza. Siłę wyrazu brytyjskiej animacji potęgował fakt, że wszelkie działania pary bohaterów w gruncie rzeczy okazały się bezsensowne. Żadne oficjalne publikacje i rządowe poradniki nie były w stanie uchronić Hildy i Jima przed skutkami wybuchu jądrowego. When the Wind Blows stanowił swego rodzaju przestrogę. Podobnie jak wszelkie inne produkcje z okresu tzw. „zimnej wojny”, w których powracała problematyka wojny nuklearnej. Choćby The Day After Nicholasa Meyera z 1983 roku. Dramat, który obejrzałam mając 12–13 lat. Dodam, że nie byłam wówczas świadomym widzem. Wykorzystałam nieobecność dorosłych w domu i zobaczyłam coś, na co w żadnym wypadku nie byłam przygotowana. Tamtego wieczoru dowiedziałam się o zagrożeniu, które wcześniej dla mnie nie istniało. O zagrożeniu, przed którym nie ma ucieczki. Pamiętam, że wrażenie, jakie robił film Nazajutrz, było piorunujące. Widok grzyba atomowego przy kolejnych zderzeniach rakiet z ziemią. Sylwetki ludzi i zwierząt prześwietlane wybuchem jak na zdjęciach rentgenowskich. Dodatkowo twórcy wykorzystali w filmie fragmenty dokumentalnych materiałów ukazujących autentyczne skutki wybuchu jądrowego. Nazajutrz ukazywał wszystkie konsekwencje wojny nuklearnej i nie pozostawiał złudzeń. Najkrótsza wojna w historii świata oznaczała równocześnie jego koniec. Jednak najbardziej wymowne pozostają te sceny, w których nie widzimy efektów specjalnych. W jednej z ostatnich dwaj zupełnie obcy dla siebie mężczyźni bez słowa padają sobie w ramiona. W bezmiarze dramatu to jedyne ukojenie, na jakie mogą liczyć ci, którzy jeszcze żyją. Sam koniec filmu informuje, że The Day After prezentuje złagodzoną wersję tego, co może się stać, jeśli rzeczywiście dojdzie do wojny nuklearnej. I choć czasy „zimnej wojny” należą dziś do przeszłości, filmy z tamtego okresu pozostają żywym świadectwem zagrożenia, które nie zniknie.

Wspominając Nazajutrz, nie sposób nie wzmiankować o innym amerykańskim filmie o podobnej tematyce, który również miał premierę w 1983 roku. To dramat Testament w reżyserii Lynne Littman, który w porównaniu z rozmachem filmu Nicholasa Meyera wydaje się dziełem kameralnym, intymnym. Testament jest równocześnie filmem do głębi wstrząsającym. Takim, który ponad 30 lat po swojej premierze ciągle budzi respekt i obawę, że być może właśnie w ten sposób człowiek doprowadzi do samounicestwienia.

Bohaterem dramatu jest zwyczajna amerykańska rodzina z przedmieścia. Testament pokazuje, jak wpłynie na jej los wybuch wojny nuklearnej. Nie jest to jednak film science fiction. Nie ma w nim żadnych efektów specjalnych ani spektakularnych scen w postaci fali uderzeniowej czy eksplodujących budynków. Ani razu nie widzimy również grzyba atomowego. Nie dowiemy się nawet, kto rozpoczął tę wojnę. W zamian ten kameralny dramat opowiada o tym, jak ocalić nasze wartości w obliczu przytłaczającej katastrofy. Jednak zanim tak się stanie, poznamy tę rodzinę w ostatnich dniach poprzedzających koniec znanego nam świata.

Na pierwszy rzut oka ta rodzina wygląda trochę jak bohaterowie telewizyjnej reklamy płatków śniadaniowych. Ojciec (William Devane) to miłośnik kolarstwa i wyścigów rowerowych, który codziennie dojeżdża do pracy w San Francisco. Matka (Jane Alexander) to głowa rodziny podsycająca płomień domowego ogniska. Kochająca, troskliwa, zawsze uśmiechnięta… Są w końcu dzieci, nastoletnia Mary Liz często ćwiczy grę na pianinie, młodszy od niej Brad próbuje dorównać ojcu w ich wspólnych wyścigach rowerowych, a najmłodszy, kilkuletni Scottie gromadzi swoje skarby w szkatułce na dnie szuflady. Poznajemy ich radości i troski. Zupełnie jakby byli naszymi sąsiadami. Ludźmi, którzy tak samo jak my codziennie rano wstają do pracy i odwożą dzieci do szkoły. I nagle, pewnego słonecznego popołudnia, zaczyna się wojna…

Jej jedynym zwiastunem jest przerwa w nadawaniu programów telewizyjnych, przenikliwy błysk światła i w końcu wyjące syreny. Dalsza część filmu pokaże, co w miasteczku stanie się potem. Ku zaskoczeniu widza, nie wybuchnie anarchia. Przez większość czasu mieszkańcy Hamelin na północy Kalifornii będą trzymać się razem. I próbować z całych sił zapobiec temu, co nieuniknione. Są zatem spotkania, podczas których mieszkańcy dzielą się swoimi obawami i doświadczeniami. Podczas jednego z takich spotkań zapada decyzja, że życie w miasteczku potoczy się normalnie, jak wcześniej. Jednak w ten pozorny porządek coraz częściej wdziera się śmierć. Opad promieniotwórczy zacznie od zabijania niemowląt i małych dzieci, następnie osób starszych, w końcu pozostałych. Pewnego dnia zaczyna brakować miejsc na cmentarzu…

Film zawiera też pewne wskazówki, mające sugerować, co możemy zrobić, by opóźnić to, co nieuniknione. Dzieci organizują zbiórkę baterii, wyciąganych teraz masowo z różnego rodzaju zabawek oraz gier wideo. Benzyna jest racjonowana, ale w końcu jej również zabraknie. Ci, którzy przeżyli, nie mają prądu ani wody. Nie mają również żadnych wiadomości z innych części kraju, nie wspominając o innych częściach świata. Niebo stopniowo ciemnieje. Zupełnie jakby przypominało, że radioaktywna chmura prędzej czy później zabije wszystko, a zahamowanie wegetacji roślin będzie oznaczać kres życia na Ziemi. Gdzieś w środku tego dramatu bohaterka Jane Alexander stara się zachować spokój, okazać swoim dzieciom miłość, aż do samego końca. Z odwagą i godnością stawia czoła horrorowi. Tak jak w scenie, gdy zanosi do łazienki drobne ciało swojego najmłodszego synka i owija go w ręcznik kąpielowy, który natychmiast przesiąka krwią. To scena, która łamie serce…

Niedługo potem historia dobiega końca, przeplatana materiałami wideo z domowego archiwum rodziny Weatherly. Na jednym z nich mały Scottie w kowbojskim kapeluszu uczy się jeździć na rowerze. To jego ostatnie spełnione marzenie…

Testament oglądałam po raz pierwszy w połowie lat 90. Doskonale pamiętałam wówczas, że dekadę wcześniej wszyscy otarliśmy się o kataklizm Czarnobyla. Przypominam sobie wyjątkowo piękną wiosnę z przełomu kwietnia i maja 1986 roku. W szkole odwołano lekcje, a lekarze kazali nam pić płyn Lugola, którego gorzko-cierpki smak pamiętam do dziś. Pamiętam też zapewnienia ze strony radzieckiej, że wszystko jest pod kontrolą. Pamiętam również, że tamtego lata zmarnowały się wszystkie owoce i warzywa z naszego przydomowego ogrodu. Nie nadawały się do spożycia. Oficjalne, państwowe komunikaty informowały, że nie wolno zbierać grzybów i pić mleka. To doświadczenie, którego nigdy nie zapomniałam. I chyba właśnie z tego względu z zainteresowaniem obejrzałam czteroczęściowy miniserial Nierozłączni. Dramat w reżyserii Witalija Vorobyova miał swoją premierę w telewizji ukraińskiej w kwietniu 2013 roku, w 27. rocznicę tragedii w Czarnobylu. Nierozłącznych prezentowano również na światowych festiwalach i właśnie z myślą o publiczności międzynarodowej twórcy przygotowali dwuczęściową wersję z angielskimi napisami pt. Inseparable.

Opierając się na dokumentalnych materiałach i autentycznych relacjach, twórcy z niezwykłą dokładnością odtworzyli okoliczności tragedii, które miały miejsce w Czarnobylu na terenie ówczesnego ZSRR między 26 kwietnia a pierwszymi dniami maja 1986 roku. Głównymi bohaterami filmu są Pasza oraz Alja i rodzące się między nimi uczucie. On jest młodym radzieckim żołnierzem stacjonującym ze swoim oddziałem w Czarnobylu. Ona mieszkanką Kijowa, która razem ze starszą siostrą odwiedza w Prypeci ojca, dowódcę wojskowego. W nocy z 25 na 26 kwietnia zepsuty samochód sióstr zatrzymuje się u podnóża elektrowni, na drodze między Prypecią a Czarnobylem…

W tym dramacie najważniejsi są bohaterowie tamtych dni. Wśród nich ludzie odpowiedzialni za likwidację bezpośrednich skutków największej katastrofy nuklearnej w historii energetyki jądrowej. Strażacy, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce zdarzenia. Żołnierze, którzy byli odpowiedzialni za zrzucanie gruzu z dachu zniszczonego reaktora numer 4. Wojskowi piloci, którzy przy użyciu helikopetrów wspierali akcję gaszenia reaktora z powietrza. Żaden z likwidatorów nie zdawał sobie sprawy z faktycznego zagrożenia, a cena jaką ponieśli była straszliwa. Wszyscy zmarli na ostrą chorobę popromienną wkrótce po katastrofie. Chowani pospiesznie w ołowianych trumnach, które następnie zalewano betonem. Bez pogrzebów, bez pożegnań. Władze ZSRR zrobiły wszystko, by świat nie dowiedział się prawdy. Ta wyszła na jaw wiele lat później. Jednak właśnie pokazanie tej historii z perspektywy jednostkowego dramatu sprawia, że jest ona tak przejmująca. Dramatyzmu dodaje fakt, że po latach znamy prawdziwą przyczynę wydarzeń z kwietnia 1986 roku. Czarnobylska strefa wykluczenia rozciągająca się w promieniu 30 kilometrów dookoła elektrowni pozostanie już na zawsze tragicznym świadectwem ludzkiej pychy i megalomanii. I wydarzeniem, które bezpośrednio przyczyniło się do upadku Związku Radzieckiego…

Wszystkie filmy, o których wspomniałam to obrazy z przesłaniem. Piszę te słowa tuż przed 72. rocznicą ataków atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. To filmy, które nie sposób oceniać w oderwaniu od faktów historycznych. Gdzieś między wierszami pojawia się w nich pytanie o etyczny wymiar ludzkich decyzji, które doprowadziły do użycia najbardziej śmiercionośnej broni na Ziemi. Te same pytania dotyczą ryzyka wykorzystania energetyki jądrowej. Również technologii, które nas przerosły i które stanowią coraz większe zagrożenie, o czym świadczą m.in. kolejne próby nuklearne Korei Północnej. Twórcy wspomnianych filmów zdają się mówić: zatrzymajmy się, jeszcze możemy zawrócić. Jednocześnie każdy z tych filmów mówi wiele o kondycji współczesnego człowieka. O tym, że potrafimy się jednoczyć i być altruistami w obliczu dramatów. Nawet w zderzeniu z tym, co nieuchronne i nieuniknione. Musimy jednak pamiętać, że takie postawy potrzebne są na co dzień, bo postępowanie wbrew ideom humanizmu prędzej czy później będzie dla nas zgubne. Jeśli ręka człowieka któregoś dnia wciśnie czerwony guzik, nie będzie odwrotu…