Miłość w deszczu

Chyba tylko ten jeden raz w życiu tak mi się zdarzyło. Muzyka na równi z obrazem albo nawet ważniejsza? Poszedłem na ten film, bo grała w nim Romy Schneider. Moja ulubiona aktorka tamtych czasów. Film był czarno-biały. Fabuła trochę o niczym. Matka z córką jadą na wakacje. Zawsze spędzają je w górach. Pogoda deszczowa. Córka flirtuje z kucharzem z restauracji hotelowej. Obok mamy pojawia się przystojny Włoch. Niby nic takiego, ale te uczucia pokazane w tle ze znakomitą muzyką Francisa Lai. Złapałem się na to… Nie mogłem oderwać oczu od ekranu.

Francis Lai jest mistrzem, to fakt. Ale w tym obrazie udało mu się coś wyjątkowego. Wcale nie musiałem słuchać, co mówią do siebie bohaterowie filmu. To nie było istotne. Patrzeć na pięknych ludzi, którzy tak jakoś smutno się kochają. To nawet nie była miłość, to raczej zauroczenie, fascynacja, uzależnienie? Romy Schneider jako Elizabeth była zjawiskowo piękna. Jej partner Nino Castelnuovo – w filmie Giovanni – bardzo przystojny. Wyglądali razem pięknie. I ten deszcz…

Byłem wtedy w kinie kilka razy na tym filmie. Dziś już chyba bym się nie odważył, żeby go zobaczyć. Po co się rozczarować? Bo przecież to wszystko mogło mi się tylko tak pięknie wydawać. To było 40 lat temu. Ale muzyka nadal pięknie gra. Jak w starych filmach francuskich i włoskich. Koniecznie czarno-białych…

PS: życie Romy Schneider to pasmo przeplatających się szczęścia i nieszczęść. Tych ostatnich było znacznie więcej. Zmarła w wieku 44 lat. I ciągle nie wiadomo, czy naturalnie czy tak chciała. Przy okazji polecam niesamowity film „Śmierć na żywo”, w którym zagrała siebie…