Film a wychowanie

Jarosław Kusza

Centralny Gabinet Edukacji Filmowej

Zetknąłem się z wieloma tekstami z przekonaniem eksponującymi wychowawczy, a także terapeutyczny potencjał kina. Jestem wobec takich możliwości kina sceptyczny, o czym później, jednak najpierw chciałbym zatrzymać się nad pojęciem wychowania, bo jest to termin bardzo pakowny i, mimo pozorów, nieoczywisty. Wychowanie najczęściej definiowane jest jako przystosowanie do aktualnie obowiązujących norm i konwencji społecznych. Myślę jednak, że wobec sezonowości, koniunkturalności, upolitycznienia i w efekcie niestałości tych norm, a także, np. w mediach, ich wzajemnej sprzeczności, taka definicja i praktyka wychowania nie wydaje się bezpieczna ani właściwa. Nie tworzy uniwersalnego, mądrego, pełnego dystansu kanonu. Ponadto te od-społeczne normy i zalecenia formułowane są najczęściej w języku pojęć i haseł, a więc odwołują się do intelektu. Tymczasem, trudno w to wątpić, obszarem decydującym dla wychowania są uczucia i emocje. Intelekt, z wielowiekowym samozaparciem, stara się wskazać, jaki człowiek powinien być, a emocje stale odsłaniają, jaki człowiek jest. I to drugie z perspektywy wychowawczej wydaje się mieć dużo większą wartość. Szczególnie w okresie dla rozwoju osobowości decydującym, czyli w pierwszych latach życia.

Wybitny psychiatra Milton Erickson pisze: „W dziecku jest gotowy wewnętrzny system przekonań, jego niepowtarzalna mapa świata i złe wychowanie może ten skarb zagłuszyć, zabić.” Czym jest wobec tego w tej fazie życia dobre, właściwe wychowanie? Precyzuje to inny psychiatra John Bradshaw: „Zdrowe „ja” dziecka kształtuje się jako lustrzane odbicie bezwarunkowej miłości rodziców. Bez takiego „zdefiniowania się” w takiej miłości dziecko nie może się zorientować, kim jest. Nie jest zdolne odczuwać swojej podmiotowości i odrębności. Jego „ja” jest ciche i niezauważalne.” Zatem, doświadczając miłości bezwarunkowej, dziecko styka się z prawdą, dobrem, z bliskością, wrażliwością, altruizmem, nie jako abstrakcyjnymi postulatami wychowawczymi, ale prawdą doznaną, wcieloną, odczytywaną z barwy głosu, dotyku, wyrazu oczu czy twarzy, utrwaloną ponadto w pamięci ciała. W cieple takiej miłości krystalizuję się „ja” i powstaje zalążek tożsamości, a wkrótce stopniowo także relacji ja – ty i empatii, najgłębszej z możliwych, jaką tworzy symbioza matki i dziecka. To współodczuwanie zwane w psychologii pomostem interpersonalnym, trwające przez kilka pierwszych lat, staje się podstawą i pierwowzorem wszystkiego co potem najlepsze w relacjach międzyludzkich. Jest więc fundamentem wychowania.

John Bradshaw: „Nasze silne, twórcze, radosne „ja” tworzą tylko ci, którzy nas kochają. Relacje z nimi są największą siłą rozwojową.” Zatem bycie dojrzale kochanym i bycie wychowywanym to w znacznym stopniu synonimy. Oczywiście kształtowanie osobowości nie kończy się na wczesnym dzieciństwie, każdej kolejnej fazie rozwojowej powinny towarzyszyć odpowiednie dla niej działania wychowawcze, jednak „nagość” emocjonalna i szczególny słuch przystosowawczy dziecka stwarzają warunki niepowtarzalne. To w dziecku zawiera się depozyt człowieczeństwa. Tym samym sedno, czy też jądro naszej harmonii ze światem i ludźmi formuje się i w istocie przesądza, można powiedzieć, jeszcze w przedintelektualnej, przedkulturowej epoce naszego życia.

Tu czas powrócić do kina.

Wychowanie to także nauka odróżniania tego, co wiarygodne, co niesie w sobie życie od tego, co jest pozorem, mistyfikacją, czyli odróżniania rzeczywistości od iluzji. Pominę udowadnianie oczywistości, że za brak tego rozróżnienia, tak na poziomie indywidualnym, jak i społecznym, płaci się wysoką cenę.

Otóż kino wkradło się w świadomość zbiorową, zamąciło… Ogromny nacisk płynący z wielu ekranów osłabia poczucie rzeczywistości, sprzyja zacieraniu granic, narusza, można powiedzieć, nasz instynkt samozachowawczy, granica między mistyfikacją a realnością staje się nieczytelna. Łatwo zapomnieć, że kino nawet będąc sztuką, jest także sztuczką, jest domeną tricków i zorganizowanej iluzji. Głębiej przeżywamy dobrze zrobiony film nieprawdziwy, niż źle zrobiony film prawdziwy. Wyobraźmy sobie film o głębokich walorach wychowawczych, o szlachetnym, zbawiennym wprost przesłaniu – ale źle zmontowany, z kiepskimi rolami i nieudolnie podłożoną muzyką. Odwracamy się z niesmakiem od tych wyżyn moralnych i szukamy pilotem czegoś zgrabniejszego. Pragniemy być oczarowani, a nie wychowywani.

Edgar Morin pisze: „Uczestnictwo widza w przedstawionym świecie jest iluzją. Uczestnictwo jest to konkretna obecność w świecie, jest to jego życie. Filmowe projekcje-identyfikacje wyobrażeniowe są w stosunku do tego życia wyłącznie zjawiskami fatamorganicznymi, lub majakami. Streszczają w sobie wszystkie niemożliwe do zrealizowania sny, wszystkie kłamstwa, którymi człowiek obdarza sam siebie, wszystkie naiwności i iluzje. Nasze uczucia w sali kinowej deformują rzeczy, każą nam formułować mylne sądy na temat wydarzeń i innych istot.”

Dodam, że sztuczność płynąca z zewnątrz może porozumieć się tylko z naszą sztucznością wewnętrzną. Umowność porozumiewa się z umownością, kod z kodem. Jedną z wielu iluzji związanych z percepcją kina jest złudzenie, że zobaczyłem – oznacza – zrozumiałem. Że chwilowe utożsamienie się z płynącą z ekranu wartością czyni ze mnie posiadacza tej wartości naprawdę, na serio, w realnym życiu.

Filozof i teoretyk kina Jean Epstein: „Kino jest tendencyjnym wyborem, montażem, pewną deformacją. Same obrazy, ich rzeczywistość jest niczym. Dopiero montaż czyni z nich prawdę lub kłamstwo. Wszystkie rzeczy w kinie są już wysortowane, wymacerowane, zanurzone w psychiczną wydzielinę, w której czas i przestrzeń przestają być przeszkodami. Kino to prawdziwy robot wyobraźni, wyobraża dla mnie, zamiast mnie, a jednocześnie poza mną, operuje wyobrażeniami intensywniejszymi i dokładniejszymi niż moje własne. Film sprowadza na wspólną psychiczną płaszczyznę realność, nierealność, teraźniejszość, wspomnienie i sen. Uruchamia strukturę, która nie jest do odwzorowania w realnym życiu.”

Edgar Morin: „Bywalec „ciemnych sal” jest osobnikiem w sposób doskonały biernym. Nic nie może zrobić, nie ma nic do zaoferowania, nawet oklasków. Jest uległy – więc ulega. Jest cierpliwy – więc znosi. Wszystko dzieje się gdzieś poza jego zasięgiem. Bierność i niemoc stawiają zarazem widza w sytuacji regresywnej. Widz w sytuacji regresywnej sprowadzonej do stadium infantylnego, jakby pod wpływem jakiejś sztucznej neurozy – ogląda świat podporządkowany siłom, na które nie ma wpływu i nad którymi nie ma władzy.”

Skoro więc seans filmowy jest przede wszystkim treningiem podporządkowania się cudzej wyobraźni i to często wybitniejszej, sugestywniejszej niż nasza, to gdzie szukać argumentów, że kino także może rozwijać widza, a szczególnie, że ma wobec niego właściwości wychowawcze? (Zaznaczam, że pomijam oczywiste korzyści filmoznawcze związane z oglądaniem i analizą filmów, uważając, że filmoznawstwo jest specjalistyczną dziedziną, niemającą bezpośredniego związku z wychowaniem.)

Widzę kilka takich możliwości.

Pierwsza, to samodzielna realizacja filmu, choćby niewielkiego, amatorskiego. Trud pracy na wszystkich etapach jego powstawania, dyskusja nad koncepcją, scenariuszem, rozwiązaniami wizualnymi, montażowymi, przezwyciężanie oporu materii twórczej, praca z aktorem i innymi partnerami – wszystko to ma posmak autentycznej przygody i jest realnym doświadczeniem autora zmuszającym do odbycia trudnej drogi (istotą wychowania jest właśnie trud, a nie przyswojenie pochodzącego z zewnątrz wzorca), a także do obudzenia pasji, do zdefiniowania siebie i małej czy dużej filozofii wyrażającej się w przesłaniu filmu. Praca taka wymaga także charakteru, odpowiedzialności, dyscypliny, umiejętności współpracy z ludźmi, czyli wyznacza ona, a nawet wymusza konkretne, istotne cele wychowawcze. Takie doświadczenie i własny rozwój są nieosiągalne z pozycji fotela, nawet podczas projekcji najlepszego filmu.

Druga możliwość, to traktowanie filmu głównie jako materiału wyjściowego. W taki sposób, by jego przesłanie, czy też problematyka, którą wyraża postać głównego bohatera, zostały „przeniesione” na konkretnego odbiorcę. Portret psychologiczny, uwikłania emocjonalne, wybory czy dramaty bohatera filmu byłyby inspiracją, materiałem porównawczym czy też pretekstem dla przyjrzenia się, wystudiowania, a potem zrozumienia i wyciągnięcia wniosków w odniesieniu do analogicznych problemów konkretnego odbiorcy. Środek ciężkości byłby teraz nie na ekranie, a po stronie widza. Czyli tego, kogo zamierzamy wychowywać. Znika tu – i musi zniknąć – anonimowość widza. A niełatwo rozstać się z wygodą i bezpieczeństwem tej anonimowości. Pojawia się teraz konkretne „ja”, tym samym analizę zagadnień ekranowych zastępuje wgląd w siebie, a zamiast poezji i metafizyki postaci ekranowej pojawiłaby się, być może, poezja i tajemnice własnego, realnego życia.

Ponadto omawianie i analiza obejrzanego filmu rozwija kulturę nazywania emocji i artykułowania sprowokowanych przez film refleksji i przeżyć. Staje się więc nauką języka pozwalającego na większe różnicowanie i cieniowanie w opisie głębszych uczuć i złożonych stanów psychicznych człowieka.

Wreszcie po czwarte, wartością jest także konieczność skupienia uwagi na problemach życiowych i uczuciach postaci, z którymi w realnym świecie niektórzy odbiorcy nie zetknęli się, nie byli nimi zainteresowani lub, co do których mieli powierzchowny, uproszczony pogląd. Projekcja filmowa może umożliwić choćby chwilową empatię i identyfikację z problemami tych postaci. W sensie wychowawczym sprzyja to mniej egoistycznemu, wąskiemu postrzeganiu ludzi i uświadomieniu sobie złożoności ludzkich spraw.

Wróć do wyszukiwania