120 uderzeń serca (2017)

Reż. Robin Campillo

Data premiery: 11 maja 2018

Kamila Żyto

Sto dwadzieścia uderzeń serca na minutę, czyli podwyższony puls, to najczęściej świadectwo ekscytacji lub wynik fizycznego wysiłku. Jeśli gwałtowne bicie najważniejszego w organizmie mięśnia utrzymuje się, może być oznaką zaburzenia, symptomem choroby. Czy obsypany canneńskimi laurami film Robina Campillo o takim właśnie tytule sprawi, że widz wyjdzie z kina rozedrgany, z przyspieszonym rytmem pracy serca, które codziennie przepompowuje przez nasz organizm litry krwi, a wraz z nią hormony, czyli uczucia i emocje? Niekoniecznie. Na pewno nie wszyscy poddadzą się sugestywnej mocy tego dzieła, która jest wynikiem jego precyzyjnej, przemyślanej konstrukcji. Wiele osób pozostanie wzruszonych, ale nie rozentuzjazmowanych. Być może poczujemy ściskanie w gardle, ale nie zaleje nas fala adrenaliny, co – jak się wydaje – było pierwotnym zamierzeniem twórcy. Szkoda, zwłaszcza że wiele osób w kinie wciąż szuka czegoś innego niż rozrywki, liczy na nagły i niekontrolowany skok pulsu.

Campillo – gej, członek organizacji ACT UP walczącej o prawa ludzi chorych na AIDS, którego partner zmagał się z tą właśnie chorobą – nakręcił film w oparciu o swoje doświadczenia i obserwacje. To sprawia, że czuje się w nim prawdę, szczerość, czystość. Opowieść o aktywistach walczących w latach dziewięćdziesiątych z opieszałością polityków (po głowie dostaje przede wszystkim socjalistyczny prezydent François Mitterrand), społeczną obojętnością i przedstawioną w nieco zbyt manichejski sposób firmą farmaceutyczną mogłaby stanowić ważny głos w ważnej sprawie. Potencjalnie 120 uderzeń serca to film-krzyk, film-protest, niestety na ekrany kin wszedł przynajmniej dwadzieścia, jeśli nie dwadzieścia pięć lat za późno, przez co stał się filmem-pogrobowcem, filmem-nekropolią, a w najlepszym wypadku filmem-pomnikiem wystawionym środowisku, o którego pełnej frustracji i determinacji walce nikt już nie pamięta. I nie jest to wcale zarzut.

Epidemia AIDS to dla wielu młodych ludzi tylko historia, zwieńczona zresztą happy endem. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych sytuacja wydawała się tragiczna, liczba zachorowań i zgonów rosła lawinowo. Chorobę łączono przede wszystkim ze środowiskami gejowskimi oraz osób uzależnionych od narkotyków, co przyczyniło się do ich stygmatyzacji. Dodatkowo niska była świadomość sposobów zapobiegania zakażeniu. Nikt nie mówił o prezerwatywach, wszyscy za to o tym, że AIDS to kara za grzech sodomii. Stereotypów było mnóstwo, działań niewiele. Świat rozkładał ręce, ludzie umierali, często na ulicach, rosła fala strachu. Dziś mało kto o tym pamięta, gdyż medycyna sprawiła, że zakażeni HIV żyją długo, a liczba zachorowań regularnie maleje. Marzenia aktywistów z grupy ACT UP spełniły się – programy profilaktyczne i leki antyretrowirusowe zatrzymały pochód śmierci. Campillo przypomina, że nie zawsze było tak różowo, ale tylko przypomina. Chciałby – wpadając momentami w ton histeryczny – walczyć o sprawę, lecz wojna już została wygrana. Sceny pokazujące zebrania, niekończące się dyskusje i spory, przygotowania do kolejnych akcji mających zwrócić uwagę opinii publicznej na problem chorych na AIDS wpisują się w poetykę kina społecznie i politycznie zaangażowanego. Jednak są nie tyle zbędne (bo „dają świadectwo” czy są paradokumentalnym zapisem ważnego fenomenu), co nie pełnią swojej zasadniczej funkcji, straciły perswazyjną siłę. Ich retoryczny, agitacyjny potencjał pozostaje niewykorzystany, trafia w próżnię. Reżyser ewidentnie zrobił ten film, aby zachęcić widzów do chwycenia za broń i rzucenia się na barykady, ale na ulicach panuje spokój… Nikt nie obrzuca gejów błotem, na pewno nie z tego powodu, że są nosicielami HIV. Campillo przypomina więc historię pewnej choroby i właśnie jako rodzaj „powtórki” dotyczącej społecznych nastrojów i problemów lat osiemdziesiątych oraz dziewięćdziesiątych, a także jako rodzaj przestrogi (bo historia lubi się powtarzać) film powinien być pokazywany i omawiany z młodzieżą licealną. Jest on doskonałym materiałem do wykorzystania na lekcjach wychowawczych, wiedzy o społeczeństwie, przede wszystkim jednak wychowania do życia w rodzinie, gdyż pokazuje, do czego może doprowadzić brak edukacji seksualnej. Warto edukować zresztą nie tylko uczniów, ale i nauczycieli, którzy epidemię AIDS pamiętają, ale zapomnieli, czego nas miała nauczyć.

Zamiast gładkiej, narracyjnie spójnej, lecz ckliwej historii spod znaku takich hollywoodzkich filmów o AIDS jak Filadelfia Jonathana Demme z Tomem Hanksem i Denzelem Washingtonem (Philadelphia, 1993) czy Moje przyjęcie Randala Kleisera (It’s My Party, 1996) Campillo oferuje film bolesny. Opowiadając historię miłości chorego na AIDS Seana, jednego z założycieli paryskiego oddziału organizacji, i jego zdrowego, czyli seronegatywnego partnera, wykorzystuje konwencję melodramatu gejowskiego. Ale schematyzmu jest tu niewiele. Zostaje on zastąpiony spontanicznym i bezpretensjonalnym spotkaniem dwójki młodych mężczyzn, którzy najzwyczajniej poszukują bliskości. Zamiast uwiedzenia, komplikacji i ponownego zejścia kochanków oglądamy bliższy życiu, przypadkowy, zrodzony z potrzeby nie tylko serca, ale i fizjologii romans, spontaniczne decyzje, proste działania. Zawiedzie się ten, kto oczekuje wielkich i podniosłych słów, heroicznych gestów, rozdzierania szat. Nathan, kiedy oferuje Seanowi wspólne zamieszkanie, racjonalnie argumentuje swoją propozycję. Chce być bliżej ukochanej osoby, świadomy tego, jak niewiele czasu im pozostało, ale i rozumie, że chory partner będzie potrzebował pomocy w codziennym funkcjonowaniu. Argumenty finansowe i te praktyczne przekonują Seana, nie odrzuca wyciągniętej ręki, choć ma wątpliwości. Brak więc wzajemnych oskarżeń, zbędnej acz filmowo atrakcyjnej melodramatyzacji sytuacji. Zamiast tego stajemy się świadkami mało romantycznej, jak na standardy kinematografii oczywiście, rozmowy o świeżo pomalowanym mieszkaniu, które jest „po prostu białe”. I to wystarcza. Jednak reżyser wprowadza nas też umiejętnie w intymny, erotyczny świat bohaterów. Scena fizycznego zbliżenia, ani nie zostaje przesadnie przeestetyzowana, ani nie epatuje naturalizmem aktów płciowych. Zresztą Campillo z wyczuciem porusza także inne „trudne” tematy. Centralne miejsce zajmuje tu kwestia śmierci i umierania. Odchodzenie bohatera zostaje pokazane w sposób detaliczny, bez prób metaforyzacji. Początkowo świat choroby wkracza w życie bohaterów w sposób niepozorny, zabarwiony komizmem, Sean ma w ustach pleśniawki i nie może się całować. Potem stopniowo szpital coraz bardziej ingeruje w ich prywatność, staje się częścią codzienności. Wenflony, strzykawki, kroplówki, naświetlania, zabiegi pielęgnacyjne, a wreszcie morfina determinują funkcjonowanie pary bohaterów. Jednak nic tu nie jest walką, a wszystko koleją losu… Właśnie dzięki okolicznościom, które stopniowo determinują tę relację, wydaje się ona szczera, prosta, pozbawiona patetyzmu. Nie zastanawiamy się ani nad tym, czy Nathan kocha Sean (to oczywiste), ani czy dobrze robi, uprawiając seks z osobą seropozytywną. Etyczne wątpliwości zostają wystawione za drzwi. Film nie prowokuje do dywagacji nad tym, czy bohater słusznie postępuje, ułatwiając przyjacielowi odejście, a kolejną noc spędzając w objęciach kogoś zupełnie innego… Narracja, w ramach której przeplatają się elementy filmu politycznego, melodramatu i kina poetyckiego (wysmakowane wizualnie sceny z dyskoteki), zmieniająca swój rytm i tempo, nie pozostawia miejsca ani na egzaltowane uniesienia, ani na moralne wątpliwości. To opowieść o tym, jakie życie jest i co nas spotyka.

Pozostaje jeszcze jedna istotna kwestia. 120 uderzeń serca, co oczywiste, jest portretem konkretnych grup społecznych. Film z pewnością wywoła polemikę wśród środowisk LGBT. Padnie pytanie o to, czy jest adekwatny do rzeczywistości. Zapewne ktoś będzie nieusatysfakcjonowany, ktoś poczuje, że jakaś grupa została wykluczona i nie jest wystarczająco „reprezentowana” na ekranie. Zarzuty nie do końca będą wyssane z palca. Faktycznie, na spotkania ACT UP przychodzą przede wszystkim zarażeni HIV geje. Wśród bohaterów są zaledwie dwie kobiety, niewiele mówi się, a właściwe tylko wspomina o chorych na hemofilię. Transwestyci i transseksualiści, heteroseksualne kobiety zarażone przez swoich partnerów w ogóle się nie pojawiają, choć stanowią osoby należące do grup podwyższonego ryzyka. Nie ma tu miejsca na ustalanie, jaka była historyczna prawda, trzeba przyjąć perspektywę reżysera, który właśnie tak zapamiętał to środowisko. 120 uderzeń serca unika zaś innego stereotypu – przedstawiania AIDS jako choroby dotykającej bandę degeneratów i środowiska patologiczne. Wręcz przeciwnie, bohaterowie to ludzie młodzi, którzy dyskutują i różnią się, są zapalczywi oraz nieprzejednani w poglądach, jak wszyscy inni, a poza tym bawią się i cieszą, żyją szybko i intensywnie, są impulsywni i namiętni, potrafią być źli i rozbawieni. Słowem – nic, co ludzkie, nie jest im obce. Widzimy ich na dyskotekach i w kolorowym tłumie parady wolności, ale kiedy zbierają się w nocy w domu Seana tuż po jego śmierci, wtedy jasne staje się, że są też wspierającą się rodziną. Wartości, które są im bliskie, nie zdezaktualizowały się, dlatego warto o tym filmie rozmawiać…

tytuł: 120 uderzeń serca
tytuł oryginalny: 120 battements par minute
rodzaj/gatunek: dramat
reżyseria: Robin Campillo
scenariusz: Robin Campillo
zdjęcia:
Jeanne Lapoirie
muzyka: Arnaud Rebotini
obsada: Nahuel Pérez Biscayart, Arnaud Valois, Adèle Haenel, Jean-François Auguste
produkcja: Francja
rok prod.: 2017
dystrybutor w Polsce: Gutek Film
czas trwania: 140 min
odbiorca: od lat 16 wzwyż

Wróć do wyszukiwania